Poczuł, że ktoś go klepie w ramię. Uniósł głowę i ujrzał umundurowanego Adriana Klofika, jednego z ludzi Banasiuka, który wraz z Wielochem starał się ustalić tożsamość Anny Seredy.
Dzień dobry, panie nadkomisarzu – przywitał się grzecznie młody policjant. – Mam coś dla pana. Przysłali to z Komendy Wojewódzkiej. Mówili, że pilne.
– Dzień dobry – mruknął Pater. – Dziękuję.
Spojrzał na kopertę i wyczul w niej kształt dyktafonu.
„A zatem technicy usunęli szumy w nagraniach Mielnika”, pomyślał i spojrzał w roztargnieniu na Klofika. Ten nie odchodził i wciąż uważnie przypatrywał się Paterowi.
– Przepraszam, że się wtrącam do nie swoich spraw – powiedział Klofik zatroskanym głosem. – Ale na zapalenie spojówek najlepsze są okłady z herbaty.
43
Adrian Klofik dawno nie widział takiego zachowania. Uszczęśliwiony Pater pognał w podskokach do swojego segmentu i zamknął drzwi. Usiadł na krześle i położył przed sobą dyktafon. Zamknął okno, aby nie uronić ani jednego słowa, ani jednego dźwięku z nagrania Mielnika. Przewinął zapis do miejsca, w którym był on zagłuszony jakimś hukiem i szumem. Teraz nie było słychać żadnych zakłóceń. Technicy dobrze wykonali swoją robotę. W parnym pokoju rozległy się słowa wypowiadane ściszonym głosem, który przez dyrektorkę wrocławskiej Szkoły Podstawowej nr 63 został rozpoznany jako głos jej byłego nauczyciela zajęć praktyczno-technicznych, Jana Mielnika:
Mielnik (cicho i wyraźnie): Bar „Plażowy” w Jelitkowie, dnia czwartego lipca dwa tysiące szóstego. Tu Karolinę Lisowską i Agnieszkę Bagińską widziano po raz ostatni.
Gwar rozmów, szczękanie butelek, w oddali uderzenie w talerze perkusji, jakiś znany Paterowi gitarowy riff.
Mielnik (glos zniekształcony przez alkohol): Siema, stary!
Tubalny głos: Cześć! Co podać?
Mielnik: Daj jeeeednego żywca!
Cisza. Odgłos stuknięcia. Potem dźwięk wsysania piany.
Mielnik: Uch, kurwa, tego było mi trzeba! Tubalny głos: Pij na zdrowie!
Cisza, milczenie. W głębi zespół próbuje instrumenty.
Mielnik: Kuźwa, ale u was są laski! Te, ale fajna dupa!
Tubalny głos: E tam, fajna! Przyjdź tu za parę godzin,
to dopiero zobaczysz fajne dupy! (nieco ciszej) Co
ty tak się podniecasz, chłopie? To najczęściej zwykłe
„mewki”.
Mielnik: Mewki?
Tubalny głos: No kurwy. Nie mam czasu teraz gadać!
Patrz, ile gości!
W oddali słychać śpiew i melodię popularnego niegdyś polskiego przeboju. Szuranie krzesła po podłodze.
Mielnik (ściszonym, wyraźnym głosem): Jest godzina dwudziesta druga pięć. Bar „Plażowy” w Jelitkowie. Koniec.
Przesłuchał jeszcze raz ten fragment nagrań Mielnika. Wyczyszczony z szumów fragment rozczarował go. Instynktownie Pater nie wiedzieć czemu spodziewał się jakiejś rewelacji. Spodziewał się, że spośród przybrudzonych, jak mawiali fachowcy, dźwięków wyłoni się prawda. Może nie nazwisko mordercy, ale prawda, która pomoże niezawodnie ustalić, kto nim jest.
Opadł na łóżko i podłożył ręce pod głowę. Jedno było pewne. Emerytowany nauczyciel zaczyna i kończy zapis normalnym i całkiem wyraźnym głosem, a między tymi momentami jego głos jest bełkotliwy. A zatem udawał pijanego. Tylko po co? Aby zbratać się z barmanem o tubalnym głosie? Aby móc mu zadawać intymne pytania o kobiety? Podejrzewał barmana o zabójstwo? Przecież ten zajmował się tatuażem. Twierdził, że większość jego klientek to prostytutki. Ale może w ten sposób nazywać też inne dziewczyny, które swobodnie się prowadzą i zmieniają partnerów. Zwykłe, wakacyjne, lekkomyślne dziewczyny.
Uruchomił laptopa i włożył do niego służbową kostkę internetową, którą niedawno otrzymał. Roześmiał się na wspomnienie Joanny i zganił się za swoje chwilowe zaćmienie umysłu i łzy uronione do rynny umywalki. Wspomnienie oświadczyn przy kaszce mannie i porannego odepchnięcia przy jajku w majonezie zostały przesłonięte przez obraz migających na ekranie cyfr i liter.
Wystukał w okienku wyszukiwarki „bar plażowy”, „Jelitkowo”. Wynikiem było kilka stron, na których znajdowały się te słowa – głównie odsyłacze do innych wyszukiwarek albo bazy danych. W jakimś spisie lokali trójmiejskich był osobliwy adres baru – po prostu „Plaża w Jelitkowie”. Jako numer kontaktowy podanych było dziewięć cyfr. Telefon komórkowy. Pater zapisał go na kartce. Rozłączył się z internetem, zgasił laptopa i wyjął komórkę. Wybrał ten numer. Usłyszał trzy szybkie dźwięki i ciszę.
Czynność tę powtórzył cztery razy. Z podobnym skutkiem. Potem wybrał numer Kuleszy.
– Cześć – powiedział, gdy usłyszał głos podwładnego.
– Cześć, szefie.
– Sprawdziłeś alibi Traszki?
– Mają do nas oddzwonić z Uppsali. Natychmiast zatelefonuję do ciebie, jak będę coś wiedział.
– Jak się zachowuje Traszka na komendzie?
– Śpi. Banasiukowi też mówił, że złoży na nas skargę. Narzekał, że wszystko go boli.
– Dobrze. Słuchaj, musisz dotrzeć do właściciela baru w Jelitkowie. Nie wiem, czy „plażowy” to jego nazwa i powinna być pisana w cudzysłowie i wielką literą, czy to zwykłe określenie. Rozumiesz, co mówię?
– Tak – odparł Kulesza po namyśle. – Chodzi o to, czy „plażowy” jest na szyldzie knajpy, czy nie.
– Dobrze. – Pater odetchnął. – Zadzwoń do gospodarczych. Oni szybko ustalą, kto płaci podatki z tej knajpy. Zdobądź numer komórki jej właściciela. Jak go złapiesz, zapytaj, kto rok temu, czwartego lipca dwa tysiące szóstego, stał u niego wieczorem za barem. Musimy go namierzyć! To jest teraz najważniejsze. Wieloch ma ci pomóc! Ma zadzwonić do operatora i sprawdzić, do kogo należy następujący numer komórki – podyktował z kartki numer, z którym próbował się bezskutecznie połączyć. – Jakieś pytania? Nie? To na razie!
Pater rozłączył się i poczuł głód. Uświadomił sobie, że nic dzisiaj nie jadł. Nie chciał jednak wychodzić z „Fregaty”, bo mógłby spotkać Joannę. Postanowił jeszcze kilkakrotnie przesłuchać nagranie Mielnika i zatelefonować pod numer, którego nikt nie odbierał. Po godzinie nagranie znał na pamięć, a trójdźwiękowy sygnał z telefonu wciąż dzwonił w jego głowie.
Na kartce nie zanotował już żadnych uwag, spostrzeżeń i tropów. Uznał, że z głodu przestaje myśleć. Ubrał się i wyszedł z ośrodka. Mijając hotel „Rejs”, znów poczuł ciężar w żołądku. Nie mógł się opanować, aby nie spojrzeć w okno Joanny. Było puste. „Pewnie poszła na plażę”, pomyślał, a kamień wzniósł się do jego przełyku. „Poszła na plażę, pełną wczasowych pięknisiów”.
Po chwili znalazł się w labiryncie małych uliczek, biegnących pomiędzy niebiesko-żółtymi straganami „Jarmarku morskiego”, barami i podestami. Zapełniał je drepczący tłum. Jeden człowiek popychał drugiego i następował mu na pięty. Zewsząd leciała donośna muzyka i dochodziły przeraźliwe dźwięki różnych automatów. Wokół wyły rozmaite piosenki – wszystkie w jednym stylu. Były to wytwory rodzimych szansonistów, zwycięzców telewizyjnych konkursów i innych bohaterów jednego sezonu. Pater poczuł gorąco i wilgoć bijącą od ludzkich ciał. Zaklął i depcząc komuś po stopie, wpadł za barierkę między plastikowe stoliki.
Znalazł się pod półprzezroczystym, falowanym dachem. Słońce, przebiwszy się przez pleksi, oświetlało osobliwą białą poświatą ludzi siedzących za stolikami i jedzących lody. Powietrze stało, ceny wyglądały na wysokie, i może dlatego klientów było niewielu.
Pater usiadł sam przy stoliku i przejrzał kartę. Z dań obiadowych był tylko gyros z frytkami i ryby w różnych kombinacjach. Zamówił to pierwsze i colę. Obok niego siedział starszy, sześćdziesięcioletni na oko mężczyzna w białej lnianej marynarce z krótkimi rękawami. Jego towarzysz, ubrany w obcisłe rurki i duży ćwiekowany pas, miał nie więcej niż trzydzieści lat. Rozmawiali o modzie. Co chwila wybuchali śmiechem. W pewnym momencie starszy mężczyzna podał młodszemu łyżeczkę z lodem i powiedział: