Выбрать главу

Nie uszło uwadze Roya, że syn omamił Maurę. W głębi duszy stale się nim martwił. Benny był w gorącej wodzie kąpany i ojciec wiedział, że musi go pilnować, bo gotów nieźle namącić przez swój temperament i szczeniacką arogancję.

Nie chciał się przyznać sam przed sobą, że syn go przerażał, ale tak było. Napawał go śmiertelną trwogą. Jak niegdyś jego wuj Benny był popieprzonym oszołomem. Tylko patrzeć, jak wyrwie się spod kontroli.

***

Kenny Smith patrzył na swoją maleńką córeczkę śpiącą w łóżeczku i połykał łzy. Jego naznaczoną blizną twarz wykrzywiał grymas bólu, czyniąc ją jeszcze brzydszą. Matka Kena, Eileen, megiera z East Endu, z trwałą na włosach i nieodłącznym papierosem zwisającym z ust, głaskała go po ramieniu.

– Nie do wiary, Ken. Do diabła, to nie do wiary.

Mocno ścisnął jej dłoń.

– Pieprzeni Ryanowie! Wtrącają się we wszystko i teraz nie ma mojej małej Lany.

– Nie takiej małej, synu. Była wielka jak chałupa, odkąd urodziła dziecko.

Kenny przewrócił oczami.

– Nie zaczynaj, mamo. Cokolwiek o niej myślisz, była moją kobietą i matką maleńkiej Alicii.

– Była niedzisiejsza, i tyle. Ale nieważne. Ja zajmę się dzieckiem, a ty, synu, zrób z tym wszystkim porządek.

– O to się nie martw. Rozpętam, kurwa, trzecią wojnę światową!

Eileen nie była zaskoczona zawziętością syna.

– Posłuchaj, wezmę dziecko do siebie, dobrze? Ty będziesz działał stąd. Ale załatw sprawy szybko, bo mam stracha. Skoro biorą się za dziewczyny, to każdy może się bać o swoje życie, dobrze mówię?

Kenny kiwnął głową.

– Spotykam się ostatnio z tym i owym z naszych. Niezadługo Ryanowie mogą się znaleźć w kupie gówna większej niż wysypisko w Basildon. Żona Vica i reszta… to się ludziom nie podoba.

Eileen zapaliła papierosa Benson amp; Hedges wyciągniętego z obfitych zapasów trzymanych w kieszeni fartucha.

– Nie przy dziecku, mamo – powiedział z wyrzutem.

Prychnęła.

– Tobie to chyba nie zaszkodziło, co?

Westchnął i wyszedł z pokoju. Musi to wszystko jak najszybciej pozałatwiać. Po pierwsze, Ryanowie, po drugie, niania do dziecka. Przez chwilę zastanawiał się, czy Ryanowie nie przypisali mu wysadzenia w powietrze tego gliniarza, faceta Maury, i czy nie rewanżowali się za to. Byłoby to jednym wielkim qui pro quo. Odrzucił to przypuszczenie. Ten, kto zabił jego Lanę, zrobił to z czystej niegodziwości i zapłaci za to z nawiązką.

Nalał sobie dużą brandy i wypił ją jednym haustem, bo potrzebował alkoholu. Zbierało mu się na płacz, ale zdusił go w sobie. Nie dzisiaj. Będzie jeszcze mnóstwo czasu na żałobę. I nie on jeden będzie wtedy pogrążony w żalu.

Rozdział 3

Radon Chatmore był rastafarianinem z długimi dredami i akcentem wychowanka dobrej szkoły. Został ochrzczony w Kościele katolickim, a na drogę rastafarianizmu wszedł, gdy skończył siedemnaście lat, podążając raczej za modą niż z powodu przekonań religijnych. Jak jego ojciec miał głowę do interesów, choć sam wolał mówić o wrodzonym sprycie. Pseudonim „Coco” zawdzięczał temu, że był królem kokainowym w klubach wschodniego Londynu. Został zwerbowany przez Bena Ryana rok wcześniej, dzielili się zyskami w stosunku sześćdziesiąt do czterdziestu i pili razem regularnie. Toteż kiedy Abul zaprosił go na spotkanie z Bennym, uznał, że jak zwykle chodzi o przyjacielską pogaduchę przy piwie. Gdy zabrano go do opuszczonej stodoły w Ramsden Bellhouse, zaniepokoił się. Wyciągany przez Bena z samochodu, nie miał już wątpliwości, że siedzi w gównie po uszy, a że był dokładnie naćpany, przerażało go to jeszcze bardziej, niż gdyby był całkiem przytomny.

– Benny, co cię, kurwa, ugryzło?

Jego afektowany głos z nienagannym akcentem, jak u spikera BBC, wkurzył Bena. Zaczął kopać i okładać Coco pięściami jeszcze na zewnątrz stodoły. Abul siłą odciągnął go od niego.

– Poczekaj, aż weźmiemy go do środka, tu ktoś może nas zobaczyć z drogi.

Ciężko dysząc, Benny patrzył, jak Abul podnosi protestującego Coco i ciągnie go do stodoły.

Wewnątrz były dwa stoły. Na jednym stał kosz delikatesowy. Na drugim były narzędzia Bena, a wśród nich osławiony klej i elektryczny paralizator dla bydła. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby Coco wiedział, co się święci. Halogenowe reflektory oświetlały to miejsce jak na planie filmowym.

– O co chodzi, Ben? Co tu jest, do cholery, grane?

Coco trząsł się ze strachu.

Abul widział bezradność w jego oczach, ale nie mógł mu pomóc. Gdy Coco popatrzył na niego z męczeńskim wyrazem twarzy, bezradnie rozłożył ręce. Dał mu do zrozumienia, że jest zdany tylko na siebie. Choć dotąd byli kumplami, Abul trzymał teraz sztamę z Bennym i tak musiało być. Coco zrozumiał to pomimo ogarniającej go paniki.

Benny stał przed nim z nieprzejednaną twarzą i zimnym wzrokiem. Jego błękitne oczy, których Coco zawsze mu zazdrościł, rozbłyskiwały złością.

– Co wiesz o Vicu Joliffie?

Coco przełknął ślinę, w gardle zupełnie mu zaschło.

– Nic o nim nie wiem, Ben. Tylko tyle, że jest ostry.

Benny przemierzył stodołę wte i wewte, kręcąc głową, jakby nie dowierzał temu, co usłyszał. Jakby wiedział, że jest okłamywany, i uważał to za szokujące, a jednocześnie dziwnie zabawne. Zaśmiał się lekko, zanim zaczął mówić.

– Co słyszę? Uważasz mnie za pieprzonego frajera? – Popatrzył na Abula z miną skrzywdzonego niewiniątka. – Mam wypisane na czole „cipa” czy jak? – Teatralnym gestem wskazał własne czoło. Abul z trudem powstrzymywał się od śmiechu. W takim nastroju Benny był lepszy niż niejeden aktor komediowy.

Coco dla odmiany miał ochotę się rozpłakać. Słyszał o temperamencie Bena, bo kto nie słyszał. Ale po raz pierwszy napady szału, z jakich ten facet słynął, miały być skierowane przeciwko niemu.

Abul nie odzywał się, wiedział, że nikt tego od niego nie oczekuje. Znał ulubioną taktykę Bena, stosowaną podczas przesłuchań.

– Odpowiesz mi czy nie?

Coco już prawie płakał. Bał się zesrać ze strachu, gdy klękał przed swoim oprawcą.

– Benny, błagam cię. Przysięgam, że…

Karny kopniak w twarz był jak wybawienie – pozbawił go przytomności. Abul zbadał mu puls.

– Mamy go na chwilę z głowy. Zrobić herbaty?

Benny kiwnął głową.

– Umieram z głodu. Wyjmij kanapki i całą resztę, zrobimy sobie piknik jak się patrzy.

Abul wziął się do rozpakowywania koszyka. Dopilnował, żeby zawartość odpowiadała gustom Bena. Gorąca słodka herbata w termosie oraz mnóstwo konkretnego żarcia i świeżych owoców. Kiedy układał jedzenie na talerzach, Benny usypał im po dużej kresce kokainy. Abulowi zamarło serce. Gdy to zadziała, Benny będzie przeginał na całego.

– On chyba nic nie wie, jak myślisz, Ben?

Benny wzruszył potężnymi ramionami i pociągnął haust herbaty z kubka. Zanim odpowiedział, odgryzł duży kęs kanapki od Marksa and Spencera, więc miał pełne usta i jego głos by stłumiony.

– Ta jest pyszna. Co jest w środku?

– Kurczak po indyjsku i sałatka. Zapychające, ale smaczne.

Na podłodze Coco zajęczał z bólu. Benny przyłożył mu solidnego kopa.

– Zamknij się, alfonsie jeden, nie widzisz, że mamy przerwę na herbatę? – Zaśmiał się z własnego dowcipu. – Nie ma lepszych przekąsek niż te od Marksa and Spencera.

Abul przytaknął skinieniem głowy.

– Warto zapłacić trochę więcej, no nie? Co masz zamiar z nim zrobić? – Wskazał głową na Coco.

Benny przeżuł ostatni kęs kanapki, zanim odpowiedział.