Выбрать главу

Przez te wszystkie lata, kiedy się przyjaźniły, przymykała oczy na niejasne interesy Maury. Wierzyła też, że niebezpieczne czasy już minęły. Teraz jednak miała okazję zrewidować osąd o swojej najlepszej przyjaciółce, wejrzeć w jej mroczny świat.

Zadrżała.

Było to jak spojrzenie w gorejącą otchłań piekła.

***

Kenny Smith siedział w salonie dobrze strzeżonego domu Ryanów w Orsett, w Essex. Nie był tym zachwycony, czego nie ukrywał. Garry nalał mu dużą brandy z kryształowej karafki.

– Ładnie tu, prawda?

Głos Garry’ego był neutralny. Kenny nie pofatygował się, by odpowiedzieć, ale oburzenie na jego twarzy mówiło więcej niż słowa. W tym miejscu było więcej ochroniarzy niż w nocnym klubie w Southend i Kenny wiedział, że nie ma najmniejszych szans na ucieczkę. Pozostawało siedzieć i czekać na rozwój wypadków, co było trudne dla kogoś, kto przyzwyczaił się, że zwykle gra pierwsze skrzypce i cieszy się szacunkiem z racji swego wysoko cenionego zajęcia.

Patrzył na tego świra, bo tak zawsze myślał o Garrym Ryanie, i głowił się nad jakimś planem wyjścia z opresji. Wiedział, że dom jest duży, z rozległym terenem, z okna widział szosę i wydedukował, że to Al3. Było do niej około ćwierć mili przez otwarte pola. Nie sposób się kryć, ale gdyby szybko biegł, w ciemności miałby szanse. Mocno ścisnął szklankę zastanawiając się, co zyska, jeśli rzuci nią Garry’emu Ryanowi w twarz. Uśmiechnął się na tę myśl, a Garry – który go obserwował – zachichotał.

– Ostatnia rzecz, o jakiej marzę, to mieć twarz ociekającą brandy, i szczerze ci to odradzam, Kenny. Nie zagrażam ci tutaj ani ja, ani nikt inny, masz moje słowo. Ale jeśli zaczniesz się wygłupiać, bez najmniejszych skrupułów uciszę cię raz na zawsze, jasne?

Kenny kiwnął głową. Nie miał wpływu na sytuację, w jakiej się znalazł, i było to dla niego bardzo bolesne. Był przyzwyczajony do tego, że to on rozdaje karty. Ileż to razy obserwował takiego jak ten frajera, który przeginał, gdy przyszło mu pilnować jeńca. To było kilka bardzo pouczających godzin.

Kiedy do pokoju weszła Maura Ryan, poczuł taką ulgę, że niemal się do niej uśmiechnął. Ale Maura wyglądała nieprzystępnie, i znowu zaczął wątpić, czy zobaczy jeszcze swoją małą córeczkę oraz czy będzie na pogrzebie swojej żony.

***

Sarah Ryan, uśmiechając się serdecznie, otworzyła drzwi wejściowe młodemu księdzu.

– Dzień dobry, ojcze.

Była wniebowzięta. Kapłan u jej drzwi wejściowych, co mogli widzieć wszyscy sąsiedzi, to jakby spełnienie jej wyobrażenia o raju na ziemi. Wiadome było wszystkim wokół, kim są jej dzieci i nieraz zdumiewało ją, że tak wiele osób jest pod wrażeniem ich gangsterskiej sławy. Dla niej samej była ona wyłącznie powodem do wstydu i zgorszenia.

– Jestem ksiądz Peter, nowy proboszcz parafii świętego Bartolomeusza. Przyszedłem z wizytą duszpasterską.

Jego irlandzki akcent był dla uszu Sarah jak muzyka. A jakim wspaniałym, przystojnym był mężczyzną z tymi kręconymi, porządnie zaczesanymi włosami i czarnymi wesołymi oczami, poprowadziła go do salonu ze skwapliwością, na jaką tylko pozwalał jej podeszły wiek. Zaróżowiła się z radości. Ten młody człowiek tak miło się do niej uśmiechał. Gdy usadowił się na kanapie, zauważyła, że przypatruje się figurkom świętych, i powiedziała z dumą:

– Zawsze byłam dobrą katoliczką, szczerze wierzącą. Czy mogę ojcu przynieść herbatę i kawałek ciasta?

– Tak, poproszę, to brzmi kusząco.

Gdy wychodziła z pokoju, była w siódmym niebie. Właśnie tego potrzebowała dla poprawienia nastroju, ponieważ znajdowała się w dołku psychicznym. Była bardzo przygnębiona z powodu Terry’ego, więc pojawienie się młodego księdza akurat teraz potraktowała jak dar od losu. Robiąc herbatę, przesiewała w myślach historie, którymi mogłaby uraczyć księdza, żeby jej rodzina wydała mu się mniej bandycka. Niewiele takich mogła przywołać na pamięć, zresztą zła sława jej dzieci i tak była zbyt głośna.

Weszła z powrotem do pokoju, aby zapytać gościa, czy życzy sobie cukier, i jej oczom ukazał się widok, jakiego nigdy w życiu by się nie spodziewała. Młody ksiądz myszkował po kredensie, otwierając szuflady i grzebiąc w jej listach oraz innych osobistych rzeczach. Trzymał w ręku starą fotografię Sarah z jej dziewięciorgiem dzieci i gdy przyglądała się temu oszołomiona, przedarł zdjęcie na dwie części.

– Co ksiądz, na Boga, robi?

W donośnym głosie Sarah brzmiała stanowczość. Używała takiego tonu wiele lat temu, gdy dziewiątka jej dzieci buszowała po domu, a ona musiała znaleźć posłuch w tym rozgardiaszu.

Młody mężczyzna popatrzył na nią przeciągle i nagle jego ciemne oczy przestały wyglądać przyjaźnie.

***

Doktor Jamie Snell z niedowierzaniem pokręcił głową.

– Nie mam pojęcia, jak on mógł to przeżyć. Na szyi musieliśmy mu założyć czterdzieści szwów, a zanim go pocięli, dostał przecież niezłe lanie. Wygląda na to, że wieszając go, zatrzymali tym samym upływ krwi. Miał szczęście.

Strażnik wzruszył ramionami.

– Vic to twardy gość.

– Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Nadal jest nieprzytomny i dopiero jeśli przetrwa noc…

Doktor Snell pozostawił zdanie niedokończone. Strażnik Boston uśmiechnął się zadowolony.

– W każdym razie dla mnie to będzie spokojna noc. Gwarantowane, że drań się nie obudzi i nie będzie mi grał na nerwach. – Usiadł wygodnie przy łóżku na oddziale intensywnej terapii i otworzył „The Sun”. Rozłożył gazetę na krzyżówce, i z powagą poślinił ołówek.

Doktor Snell szybko wypisał orzeczenie i po rozmowie z dyżurną pielęgniarką opuścił oddział.

Vic Joliff słuchał tego wszystkiego poprzez mgłę bólu; był facetem twardszym, niż ktokolwiek z nich przypuszczał.

I wiedział, jak to wszystko rozegrać.

***

Benny i Abul podrzucili Coco do miejscowego szpitala o 8:45. Benny zachował milczenie, gdy Abul zapewniał ich ofiarę, że to nie było nic osobistego. Tego wymagały interesy. Coco był załamany tym, co spotkało go z rąk kumpli, a przy tym jak najpilniej potrzebował pomocy lekarskiej.

Zanim wysiadł z samochodu, wymamrotał żałośnie:

– Nigdy bym cię nie zdradził, Benny, powinieneś mi wierzyć.

Benny skinął łaskawie głową jak znudzony papież.

– Odpieprz się wreszcie, Coco. Mówiłeś to już z pięćdziesiąt razy.

Kiedy odjeżdżali, Abul spojrzał na Bena i obaj wybuchnęli śmiechem.

– Słyszałeś, jak kwiczał, gdy przyłożyłem mu do żeber paralizator?

– Lekarze domyślą się, co się stało, ale Coco nie piśnie ani słowa.

Abul mówił to z pełnym przekonaniem. Benny wzruszył ramionami.

– A kogo obchodzi, co on powie. To zwykły kutas. Czterdzieści minut później samochód zatrzymał się przed blokiem mieszkalnym w Southend. Benny wysiadł z auta i udał się do apartamentu na samym szczycie. Drzwi otworzyła drobna, ciemnowłosa, siedemnastoletnia dziewczyna.

– Cześć, Ben.

W jej głosie była radość, że go widzi. Obdarował ją jednym z tych swoich zniewalających uśmiechów, które jednały mu sympatię i życzliwość.

– Ściągaj z siebie wszystko, Carol. Za godzinę mam spotkanie.

Dziewczyna cmoknęła z niezadowoleniem i oparła ręce na biodrach. Jej przekorne spojrzenie rozśmieszyło Bena.

– Ty pieprzony romantyku – warknęła.

Zarechotał jeszcze głośniej.

– Słuchaj, Carol, jeśli masz zapotrzebowanie na romantyka, to oddaj klucze i wybierz się na poszukiwania.