Jednak wewnętrzny głos podszeptywał dalej, że bratanica nie dzwoni już tak często jak dawniej i nawet Joey prawie się z nią nie kontaktuje. Był synkiem mamusi, zawsze tak było. Rzadko widywał ojca i wolał przebywać w towarzystwie matki niż rówieśników. Był taki sam jak Carla. Obydwoje nie mieli prawdziwych przyjaciół, tylko znajomych. Maura zastanawiała się, dlaczego nie odkryła tego wiele lat temu. Ten sam wewnętrzny głos odpowiedział jej: „Nie chciałaś drążyć, Maura. Bo z rodziną jest tak, że nigdy nie wiadomo, co wyjdzie na wierzch”.
Odruchowo chwyciła za telefon i wybrała numer komórki Carli. Usłyszawszy jej radosny glos, szczerze zawstydziła się swoich myśli.
– Cześć, Maws, właśnie do ciebie jadę.
– Cudownie. Joey jest z tobą?
– Nie – Na linii coś zatrzeszczało. – Pojechał do East Ham Market. Wiesz, jak on lubi zakupy.
Maura uśmiechnęła się do niej, zapominając, że Carla nie widzi jej twarzy przez telefon.
– Tom jeszcze jest u ciebie? – zapytała bratanica.
Maurze nie spodobało się to pytanie i nie mogła otrząsnąć się z niemiłego wrażenia, że jest obcesowe i z podtekstem. A może tak jej się tylko wydawało? Raczej nie.
– Nie. Bo co?
Była bardziej szorstka, niż zamierzała. Carla nie od razu odpowiedziała.
– Tak tylko pytam, to wszystko. Nie denerwuj się, złotko.
Znowu to samo, ta arogancja w jej głosie. Zupełnie jakby chciała sprowokować ją do jakiejś reakcji. Ale dlaczego? Maura zdecydowała, że lepiej przerwać tę rozmowę, zanim powie coś, czego potem będzie żałowała.
– A więc do zobaczenia!
Odłożyła telefon z ciężkim sercem. Niczego sobie nie imaginowała, cały czas czuła w głębi duszy, że coś jest nie tak. Czekała, ale Carla się nie pojawiła, czego można się było spodziewać. Nie miała po co przyjeżdżać, to jasne. Przecież Tommy wyjechał. Maura miała świadomość, że ta sytuacja to kolejny problem dla niej.
Ale na dzisiaj miała dość, nie chciała zawracać sobie tym głowy. Wyglądało na to, że zaczyna brakować jej energii. W odpowiednim czasie, gdy groźna afera, w jaką są wplątani, wreszcie się skończy, odda wodze w ręce Gala.
Natychmiast poczuła ulgę, podjąwszy taką decyzję. Przekaże wszystko chłopakom, a jeśli spaprzą coś w interesach, to trudno. Ona już dostała za swoje.
Miała tylko nadzieję, że konflikt z Vikiem nie będzie eskalować. Nie było miejsca w Londynie, gdzie by się Vic nie pokazał, niestety nikt nie mógł go przy skrzynie. Umykał glinom, ale nie szukali go zbyt pilnie. Wyglądało na to, że ma teraz życie usłane różami. Ktoś poruszał potężne sprężyny i jeśli ona za tym nie stała, to kto? W całym kraju nie było nikogo mocniejszego od Ryanów, więc kto był najnowszym pretendentem do ich korony? W przeszłości było ich wielu, ale dzięki Bogu wszystkich się pozbyła. To jej ostatnia batalia i wycofa się z wojny o wpływy.
Jamie Hicks był u bukmachera w Bethnal Green. Właśnie stracił mnóstwo forsy i wiedział, że Vic wypruje z niego flaki jeśli się o tym dowie. Dzisiaj biegł jeden z ulubionych koni Jamiego i nie mógł przegapić tego zakładu. Problem w tym, że czekając na główny wyścig, nudził się i obstawił kilka innych.
W niespełna godzinę stracił dziewięć tysięcy.
Szef punktu spóźniał się tego dnia, a kiedy wreszcie dotarł był mile zaskoczony, ujrzawszy Hicksa. Przywitał go przyjaźnie, zaproponował kawę i herbatę, po czym pomaszerował na zaplecze i zadzwonił do Bena Ryana z dobrą nowiną. Do jego przyjazdu nie odstępował już Jamiego, zabawiając go rozmową.
Patrząc, jak Hicks szasta pieniędzmi i robi z siebie widowisko, zgrywając ważniaka, Les Grimes zastanawiał się, czy ten ciul nie potrzebuje psychiatry. Co go opętało? Facet poszukiwany przez Ryanów przychodzi do bukmachera będącego pod ich kontrolą? Zwariował?
Ale Les wiedział, co opętało Hicksa. Był beznadziejnie uzależnionym hazardzistą. Przeszedłby po rozżarzonych węglach, żeby postawić ostatnie dwadzieścia pensów na psa bez nogi, gdyby ktoś do niego zadzwonił i powiedział mu, że to pewniak.
Wszyscy bukmacherzy znali Jamiego Hicksa, był legendą. Złodziej i blagier, opowiadał bajki o swoich wielkich wygranych i śmiał się z jeszcze większych strat. Nawet teraz robił przedstawienie, otwierając portfel w taki sposób, by każdy widział, że ma w nim gruby plik banknotów. Plik, który topniał z każdą chwilą. Co skłaniało tego gościa do popisywania się przed taką kupą gnoju jak tutejsza klientela? Był tu inżynier z firmy BT, który chyba nigdy nie pracował, emeryt, który spędzał całe dnie typując kumulację na pięćdziesiąt gonitw, oraz kilku bezrobotnych, którzy regularnie co tydzień przepuszczali zapomogi i zasiłki rodzinne na dzieci. Można tu było przypatrzeć się życiu.
Trudno byłoby wyobrazić sobie lepszego szefa zakładów niż Les Grimes. Miał głowę do liczb i szczerze nienawidził hazardu. Nie znosił również picerów i dlatego tak szybko zadzwonił do Bena Ryana. Ulica wiedziała już, że Jamie i Vic są poszukiwani. Les wydałby Jamiego bez chwili zastanowienia i za darmo, takie czuł do niego obrzydzenie, lecz gratyfikacja od Ryanów też była nie do pogardzenia.
Biorąc to wszystko pod uwagę, był to owocny ranek.
Zabrzęczała komórka Hicksa, ale ten widać wiedział, kto dzwoni, bo nie odebrał. Les zaśmiał się w duchu. To się nie spodoba Vicowi. O to nawet on, Les, mógłby się założyć o duże pieniądze. Nie był facetem, którego telefonów się nie odbierało.
Podtrzymywał rozmowę, żeby Hicks nie wyszedł za wcześnie. Dziesięć minut później Benny i jego hinduski goryl otworzyli drzwi i wpadli do środka niczym bohaterowie kowbojskiego filmu.
Biedny stary Jamie. Publika nie wykazała większego zainteresowania, gdy wyciągano go z lokalu przy akompaniamencie jego głośnych protestów. Gdy ucichł, słychać było tylko głosy komentatorów telewizyjnych i stałych bywalców, darmozjadów i mętów, wymieniających uwagi o koniach i psach.
Jeśli chodzi o Lesa, to właśnie lubił.
Vic był wściekły. Kiedy zatrzymywał się pod domem Kena Smitha, zanotował sobie w pamięci, żeby przy najbliższej nadarzającej się okazji skręcić kark Jamiemu Hicksowi. Jak on śmiał tak zniknąć! Cholerny lodziarz, będzie wkrótce wrzeszczał z bólu na moich oczach, mruknął do siebie.
Kenny zobaczył Vica zmierzającego w stronę jego domu i jego serce zamarło. Tylko tego było mu trzeba. Dzięki Bogu matka wyszła z wnuczką. Szybko wyjął mały pistolet i schował go w górnej szufladzie kuchennego kredensu. Zabiłby Vica bez żadnych skrupułów, chociaż wiedział, że Ryanowie nie byliby mu za to wdzięczni, bo woleli go sami dorwać. A, pies trącał, nie miał zamiaru dostać się w łapy Joliffa. Jednak ręce Gala i Bena Ryanów nie były, trzeba przyznać, kuszącą alternatywą.
Pieprzyć ich! Nie będzie się nimi przejmował na zapas.
Kiedy wpuszczał do domu radośnie uśmiechającego się Vica, ogarnęło go poczucie bezsilności – normalna reakcja ludzi na widok Joliffa. Nawet takich twardzieli jak Kenny. Jeżeli Vic chciał się z tobą zobaczyć, to się z tobą zobaczył. Nie powstrzymałaby go nawet zamknięta i okratowana cela więzienna. Wjechałby do niej shermanem, sukinsyn. Z zaproszeniem lub bez.
– Jak tam, stary przyjacielu?
Dziś w głosie Vica słychać było wymuszoną wesołość. Kiedyś był w miarę porządnym gościem, przed śmiercią Sandry. Teraz wszystko wskazywało na rozwijającą się u niego paranoję. Przez chwilę Kenny mu współczuł.
– Czym mogę panu służyć?
Niegdyś tak się do siebie zwracali, wiele lat temu. Dwaj młodzi i głupi gangsterzy, którzy chcieli się czymś wyróżniać. No i się wyróżnili, obydwaj. Co z tego teraz mają?