Выбрать главу

Przemawiała do niego ściszonym, pocieszającym głosem. Pies wcisnął nos w jej dłoń i cicho zaskowyczał. Obok leżał kawałek krwistego mięsa. Podejrzewała, że doberman został otruty.

Wstając, wyczuła czyjąś obecność, a kiedy się odwróciła, ujrzała stojącego za nią mężczyznę. Był wysoki i mocno zbudowany, elegancko ubrany, w rzeczy z dobrego domu mody. Mimowolnie otaksowała go wzrokiem. W skali od jednego do dziesięciu dałaby mu cztery punkty, ale obcięła jeden za maskę narciarską, którą miał na twarzy. Uśmiechnął się szeroko, przez otwór w masce ukazując idealnie białe zęby.

– Coś ty za jeden i co do jasnej cholery robisz w mojej kuchni?

Jej brawura mu się spodobała. Patrzył na Sandrę z uznaniem, a ona poczuła obrzydzenie na myśl, że mógłby mieć ochotę ją zgwałcić. No, niechby tylko spróbował.

Wyprężyła się, choć nie czuła się zbyt pewnie na wysokich szpilkach.

– Sandra?

Miał głos niski i przyjemny, mówił z lekkim akcentem. Zesztywniała.

– A kto, kurwa, chce to wiedzieć?

Cały czas zachowywała się z godnością, zdecydowana nie okazywać strachu, który ją obezwładniał.

– Wiesz, kim jestem? Kim jest mój mąż? Jak się o tym dowie, krew się poleje, człowieku.

Uśmiechnął się.

– O to właśnie chodzi, Sandra. Właśnie dlatego tu jestem.

Popatrzyła na niego z osłupieniem.

– Że co? O co ci chodzi, pieprzony świrze?

Pies znowu zaskowyczał, więc odruchowo spojrzała w dół.

– Dobrze, Kelly. Za chwilę wezwę weterynarza, piesku, jak tylko ten popapraniec sobie stąd pójdzie.

Znowu spojrzała na mężczyznę.

– Nie wiesz, człowieku, w co się pakujesz. Ostrzegam cię, mój mąż to ciężki kaliber, a twoje najście wkurzy go do nieprzytomności.

Mężczyzna rozpiął płaszcz i zobaczyła obrzynek. Otworzyła szeroko niebieskie oczy, gdy zrozumiała, co intruz zamierza zrobić. Rzuciła się do tylnych drzwi; szkło z nich rozprysnęło się wokół, pierwszy strzał trafił ją w łydki. Kiedy upadła, mężczyzna stanął nad nią i zaczął się śmiać.

Skręcała się na podłodze, w nogach czuła palący ból.

– Co robisz? Zabierz, co chcesz, człowieku, zegarek, wszystko, ale błagam, mam dwie małe córeczki.

Łkała w szoku i bólu.

– Przykro mi, kochanie, to nic osobistego.

A potem wypalił jej w twarz. Gdy to robił, nadal się śmiał.

Dzieci Sandry musiała odebrać ze szkoły jej matka, przypuszczała więc, że córka znowu pozwoliła sobie na pijacki maraton. Zabrała dziewczynki na noc do siebie, ale postanowiła pomówić ostro z Sandrą o zaniedbywaniu dzieci. Odkąd Vic siedział, zupełnie jej odbiło, ciągle była poza domem, cały czas nafaszerowana koką, i wreszcie matka zaczynała mieć tego dość. W tej sytuacji ciało Sandry znalezione zostało dopiero po dwudziestu czterech godzinach.

Vica Joliffa trzeba było potraktować środkami uspokajającymi, gdy dotarła do niego ta wiadomość, tak samo matkę Sandry, gdy następnego dnia odkryła okaleczone ciało córki, a obok zwłoki psa. Chantel i Rochelle musiały teraz zamieszkać z babcią, która paliła jak smok i żyła grą w bingo.

Policja nie wiedziała, co myśleć o tym zabójstwie. Tak jak wszyscy inni.

Sandra była tylko żoną, cywilem, nie angażowała się w interesy Vica, choć jak mawiali niektórzy, wciągała przez nos większość zysków. Ale to był problem jej męża, niczyj inny.

To z pewnością nie była jego robota. Uwielbiał ją, mimo że nie omijała żadnej okazji do zdrady. Przełykał to, bo wiedział, że jest młoda, pełna życia i temperamentu. Ulegała prawom natury. Nie wyszła za niego z miłości.

Gdy potem powiązano to morderstwo z bombą w samochodzie Maury Ryan, pewien recydywista stwierdził: „Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie minie tydzień, jak chodnikami, popłynie krew”.

W rzeczywistości jego przepowiednia spełniła się w ciągu dwóch dni.

Rozdział 2

Sheila Ryan uśmiechnęła się, gdy mąż przesunął rękę po jej brzuchu.

– Nigdy się nie poddajesz, co?

Lee, najmłodszy z żyjących braci Ryan, zaśmiał się.

– Nigdy.

Znowu miała nudności, suche, męczące torsje, a on cierpliwie masował jej plecy.

– Ta dzidzia daje mi się we znaki.

– To chłopiec, Sheila. Ma to po rodzinie swojego ojca.

Zaśmiała się, bo chociaż tym razem bardzo źle to znosiła, była szczęśliwa, że znowu jest w ciąży. Uwielbiała być w ciąży i czuć, jak w jej brzuchu rośnie dziecko. Jego ruchy i świadomość, że za jej sprawą powstaje z niczego nowy człowieczek, za każdym razem wprawiały ją w zachwyt.

Z braku snu miała pobladłą twarz, a szaroniebieskie oczy były otoczone czarnymi obwódkami. Lee kochał ją szaleńczo i nie było ważne, jak wyglądała. Kiedy była brzemienna, z nieproporcjonalnym, sterczącym brzuchem, czuł się najszczęśliwszym z ludzi. Bracia naśmiewali się z niego, ale wiedział, że go kochają. Odkąd miał Sheilę, nigdy nie spojrzał dłużej na żadną kobietę, zdarzyć mu się mogła tylko jakaś nocna przygoda od czasu do czasu. Nie chciał ryzykować utraty tego, co posiadał.

Westchnęła ciężko.

– Fatalnie się czuję. Nie było tak przy żadnym z poprzednich dzieci.

– Jak mały się urodzi, zobaczysz, że było warto.

– To może być ona, pamiętaj. Tym bardziej że ta ciąża jest zupełnie inna od tamtych.

Ścisnął ją za ramię.

– Możesz sobie pomarzyć. Ja mam tylko męskie plemniki.

Znowu się roześmiali. Lee popatrzył czule na żonę i jak zawsze przeszył go dreszcz radości, że należy właśnie do niego. Miał nadzieję, że urodzi dziewczynkę. W głębi duszy pragnął córki, po czterech chłopakach byłaby to miła odmiana. Wiedział, że Sheila chciałaby dziewczynkę. Podobnie jak jego matka, która zachowywała się tak, jakby winiła go za to, że mają czterech chłopców. A czy on mógł wybierać?

– Kocham cię, Sheila.

Popatrzyła mu w oczy.

– Wiem.

Otworzyły się drzwi sypialni i do środka wpadli chłopcy, ich czterej synowie. Kiedy Sheila próbowała zwymiotować w przyległej łazience, najmłodszy, Jason, zapytał poważnie:

– Czy dziecko mamusi już wychodzi?

Wszyscy się roześmiali.

Lee uniósł w górę trzylatka i zapytał głośno:

– Kto ma ochotę na śniadanko? Jajka, bekon i grzanki z patelni dla moich chłopców, co wy na to?

– Lee, przestań, i tak mi jest niedobrze.

Gdy usłyszał, że żona znowu wymiotuje, zawołał do niej:

– Przepraszam, Sheila. Dla ciebie tylko suchy chleb, tak?

Chłopcy znowu się zaśmiali i Lee radośnie zgarnął ich na dół. Bez względu na to, jakie kłopoty miał w pracy, nigdy niej przynosił ich do domu. Ta zasada bardzo dobrze służyła mu w życiu, a jego życiem była teraz Sheila. Ona i dzieci. Choć źle się działo w tych dniach w rodzinie Ryanów, jego własna mała rodzina nie miała najmniejszego pojęcia, że coś jest nie tak był zdecydowany trzymać ich od tego z dala. Sheila wiedziała, jaka jest sytuacja, i była tego samego zdania. Poza domem był inny świat i oboje, na ile mogli, chronili przed nim dzieci.

Telefon zadzwonił, gdy Lee akurat podawał jajka, więc odebrał jego najstarszy synek, Gabriel. Dość duży jak na swoje osiem lat, miniaturowy Ryan, jak i pozostali chłopcy.

– Tak, dobrze, wujku Roy. Powiem mu, właśnie robi śniadanie.

Lee usłyszał, jak Gabriel śmieje się z czegoś, co powiedział wujek, i poczuł się dumny z całej swojej rodziny. Byli ze sobą zżyci i kochali się. Nic nie mogło stanąć między nimi.

– Wujek Roy powiedział, że spotka się z tobą w biurze.

– Dobrze. Dziękuję, Gabrielu.

Do kuchni weszła Sheila. Długie blond włosy miała starannie wyszczotkowane, a wielki brzuch skryty pod atlasowym szlafrokiem. Uśmiechnęła się żałośnie do męża, stawiając przed sobą filiżankę herbaty i talerzyk z dwoma tostami.