– Posłuchaj, Carol, nie wolno ci nigdy, ale to nigdy powiedzieć nikomu tego, co od ciebie usłyszałam. – To było żądanie. Maura próbowała zminimalizować szkody.
Dziewczyna kiwnęła głową.
– Jasne, że nie powiem. Aż taka głupia nie jestem.
– Nawet swojej mamie. Przyrzeknij mi to, Carol.
Przyrzekła, ale była smutna. Wyglądało na to, że wbrew wszystkiemu brakuje jej Benny’ego. Trudno zerwać z przyzwyczajeniem, pomyślała Maura.
– Ja wszystko załatwię, OK? Ty zadbaj o swoje zdrowie i pogodę ducha.
Carol wyglądała wprawdzie tak, jak gdyby pogoda ducha nie groziła jej już nigdy w życiu, ale o to Maura nie mogła się teraz martwić. Zamówiła jej prywatnego lekarza i pobyt w leżącej na uboczu prywatnej klinice. Bardzo pomocna okazała się policjantka dyżurująca za drzwiami, wobec której Maura zachowywała się z wielką uprzejmością, choć wewnątrz wszystko się w niej gotowało.
Benny i Abul siedzieli w restauracji usytuowanej w bocznej uliczce odchodzącej od Ilford High Street. Byli nawaleni i zachowywali się hałaśliwie. Właściciel lokalu, wuj Abula, akurat wyszedł, a jego synowie nie bardzo wiedzieli, co mają zrobić ze swoim kuzynem i jego pijanym kumplem.
Abul usiłował wszelkimi sposobami uspokoić Bena, ale ten po dziewięciu głębszych, wielu skrętach i prochach nie dawał się spacyfikować. Gdy do restauracji wkroczyli Maura i Garry z czterema czarnoskórymi mięśniakami, Abul nie wiedział, czy ma czuć ulgę, czy się zmartwić.
Kiedy jednak Maura wyciągała z restauracji klnącego, wrzeszczącego i protestującego Bena, zaczął się o niego martwić. Zwłaszcza gdy zobaczył, że goryle wpychają przyjaciela na tył dużego białego transita. Maura odjechała za furgonetką swoim sportowym mercedesem.
Abul obserwował tę scenę, zastanawiając się, co będzie z przyjacielem. Benny posunął się za daleko i choć był na wariackich papierach, nie powinien zapominać, że z własną rodziną musi się liczyć.
Morderstwo uszło mu na razie na sucho, bo nazywał się Ryan. Ale wyglądało na to, że sami Ryanowie zaczynają mieć go dość.
Rozdział 18
Siedząc w pubie „Black George’s” w Toxteth, Tommy Rifkind czuł się nieswojo. Umówił się tu z jednym z dawnych kumpli swojego syna i teraz, gdy na niego czekał, uświadomił sobie, że zapomniał już, jak wygląda ta część Liverpoolu. A przecież tutaj dorastał i nawet po zrobieniu grubszej forsy lubił od czasu do czasu przyjeżdżać do Toxteth na dziewczynki, bo pozostało mu upodobanie do miejscowych ślicznotek. Matka Tommy’ego B też się tutaj urodziła i wychowała.
Patrząc na opłakany stan tego starego pubu przy Matthew Street, pomyślał, że jednak oderwał się od swoich korzeni. W szytym na miarę garniturze i z wysadzanym diamentami zegarkiem czuł się tu nie na miejscu. Widział, że ludzie wpatrują się w niego i bardzo dobrze się orientują, kim jest i jaki jest ważny.
Jonas Morphin, młody człowiek o niefortunnym nazwisku i z jeszcze bardziej niefortunnym uzależnieniem od heroiny, wszedł do pubu dwadzieścia minut spóźniony i jak zwykle wyglądał, jakby wyczołgał się właśnie z kontenera na śmieci w centrum Bejrutu. Niepewnym krokiem zmierzał w stronę. Rifkinda, który przymknął oczy z odrazą. Jonas, już dobrze nabuzowany, uśmiechał się szeroko, pokazując poczerniałe zęby i obłożony język.
– Tommy! Tommy Rifkind! Kopę lat!
Teraz wszyscy wpatrywali się w nich obu. Jonasowi zamarło serce, gdy napotkał wycelowane w niego spojrzenie Toma.
– Lepiej od razu zadzwoń po miejscowego glinę, bo może cię nie dosłyszeli, ty niewyparzona gębo!
Tommy powiedział to cicho, ale wszyscy w pubie usłyszeli, co mówił, i na wszelki wypadek odwrócili od nich wzrok. Wiedział, że został rozpoznany, gdy tylko wszedł do lokalu. Miał na sobie drogie rzeczy, nie ciuchy z byle jakim logo. Nie dresowe spodnie i rozciągnięty T-shirt, lecz garnitur od najlepszego krawca i zegarek wart dziesięć tysięcy. Kiedy Tommy B jeszcze żył, tu spotykali się na drinka. Teraz chciał wyjść stąd jak najszybciej, ale musiał jeszcze załatwić sprawę z tym odrażającym strzępem człowieka.
W tyle furgonetki siedzieli Garry, Lee i Bing, brat Tony’ego Dooleya Juniora. Benny leżał na podłodze wozu, pierś przygniatała mu wielka stopa Binga. Furgonetka pędziła z zawrotną szybkością, a miny wujów i Binga nie wróżyły nic dobrego.
– Złaź ze mnie, Bing!
– Pieprz się, ani myślę.
Beznamiętny głos Binga oznaczał tylko tyle, że facet wykonuje polecenia. Benny odwrócił głowę, żeby odczytać coś z twarzy wujów, ale obaj patrzyli na niego znudzonym wzrokiem.
– Czy to jakiś kurewski żart?
Garry odpowiedział cicho:
– Zamknij mordę, Benny.
Benny wiedział, że to najmądrzejsze, co może w tej sytuacji zrobić. Próbował jednak dalej:
– Gdzie jedziemy?
– Dowiesz się – odparł Garry i zapalił papierosa. Dym podrażnił nozdrza Bena. Kombinacja dymu, wódki, skuna i prochów okazała się w tej ciasnej przestrzeni mieszanką wybuchową – curry i ryż natychmiast podeszły mu d0 gardła. Gdy wybluzgiwał je z siebie na podłogą, Bing parskną śmiechem.
– Strach cię oblatuje, co, Benny?
Nieszczęśliwy wyraz twarzy Bena rozśmieszył także Gala i Lee.
Podniósłszy wzrok, Tommy ujrzał Lizzie Braden. Ucieszył się, choć nie spodziewał się, że ją dziś wieczoru zobaczy.
– Cześć, chłopczyku.
Zawsze tak się do niego zwracała i tak samo mówiła do syna.
– Cześć, Lizzie. Fajnie wyglądasz, kochanie.
Oboje wiedzieli, że to z jego strony grzecznościowe kłamstewko.
– Ty tak, ale ja wyglądam jak śmieć.
Dała znak barmance.
– Co cię tu sprowadza?
Nie była ciekawa odpowiedzi, bo ją znała.
Młodziutka barmanka z zielonymi włosami i kolczykiem w nosie przyniosła jej duże bacardi z colą. Lizzie wypiła drinka trzema haustami i natychmiast dała ręką sygnał, że chce więcej.
– Powinnaś przestać pić, Liz.
Zaśmiała się zgryźliwie.
– Psiakrew, nie udawaj, zawsze obchodziłam cię tyle co zeszłoroczny śnieg… i twój syn tak samo, jeśli o to chodzi.
Widział, że jest już dobrze wlana, więc zdusił złość.
– To niesprawiedliwe, Lizzie, sama wiesz.
Wypiła duszkiem kolejny drink. Jonas obserwował ich bacznie. Wyczuwał między nimi antagonizm i najchętniej znalazłby się u siebie, z podgrzaną łyżką heroiny i puszką tennants.
Lizzie znowu się zaśmiała. Jej zęby, niegdyś jeden z jej największych atutów, były żółte od nikotyny. Gdy Tommy patrzył na nią, ogarnęło go uczucie smutku. Była piękną dziewczyną w swoich najlepszych czasach, ale teraz wyglądała na znacznie więcej lat, niż miała. Tommy’ego B urodziła jako siedemnastolatka, więc miała zaledwie czterdzieści, lecz wydawała się dużo starsza. Żadnych szans u facetów – w przeciwieństwie do Maury Ryan czy nawet Giny, gdy była w jej wieku. Nie miał wątpliwości, że to on zniszczył jej życie; spędzała je w oczekiwaniu na jego powrót do niej, choć wiedziała równie dobrze jak on, że to się nigdy nie zdarzy.
Ale od czasu do czasu ją odnajdywał, znowu szeptał czułe słówka, a po przespaniu się z nią znikał na całe miesiące lub nawet lata. Nie dawał o sobie zapomnieć i wiedział, że to jest złe. Jak bardzo złe, uprzytomnił sobie dopiero teraz. Mógł przecież zabrać stąd ją i Tommy’ego B, ale tego nie zrobił. Nie bardzo rozumiał, dlaczego pozwolił im gnić tutaj. Chłopak uwielbiał go, mimo że Tom nie traktował go jak własnego dziecka, choć nie było co do tego żadnych wątpliwości. Czy przeszkadzało mu, że Tommy był nieślubnym dzieckiem, czy też czuł się winny wobec Giny, która wiedziała o chłopcu – nie potrafił powiedzieć. Dobrze jednak wiedział, że tylko udawał miłość i troskę, a teraz, gdy Tommy B nie żył, miał wyrzuty sumienia. Fakt, że chłopak został zamordowany, doskwierał mu tym bardziej. Mimo wszystko to była jego krew.