– Ale gdy tyle domów jest opuszczonych, czy nie może dojść do grabieży? – spytała Diana, robiąc miny do Aulusa, by go jakoś zająć.
– Niekoniecznie. Bogaci właściciele zostawili w willach zarządców i gladiatorów, by chronili ich własność. Kilku niedoszłych rabusiów wiszących na gałęziach ulicznych drzew powinno wystarczyć do odstraszenia innych.
Bethesda uniosła dumnie głowę, mówiąc:
– Rzym nie jest teraz lepszy od Aleksandrii z moich dziecięcych lat. Ba! Jest jeszcze gorszy. Rozruchy, zabójstwa, rewolty, jedno po drugim i końca nie widać!
– To się pewnie skończy dopiero wtedy, kiedy albo Pompejusz, albo Cezar umrze – rzekł Eko. Tym razem zniżył głos bez upominania.
– Obawiam się, że wtedy się dopiero zacznie – powiedziałem. – Jeżeli Cycero ma rację, to nieuniknione, że któryś z nich zostanie dyktatorem i to nie na rok czy dwa, jak to zrobił Sulla, ale dożywotnio. Rzymianie może zapomnieli, jak kierować republiką, ale z całą pewnością nie mogą pamiętać, jak wygląda życie pod władzą króla. Koniec obecnego kryzysu może oznaczać początek nowego, o wiele gorszego.
– W jakich czasach przyjdzie Aulusowi dorastać… – Diana westchnęła.
Przypomniałem sobie, że Cycero wyraził tę samą obawę względem własnego, jeszcze nie narodzonego wnuka. Diana odwróciła się od synka, chowając przed nim nagle płynące łzy, ale Aulusa nie tak łatwo oszukać. Na jego buzi pojawił się wyraz niepewności, szybko ustępując płaczliwemu grymasowi, a po chwili do cichego szlochu matki dołączyło jego żałosne zawodzenie. Bethesda podbiegła do nich i przytuliła oboje, nie omieszkawszy rzucić mi ostrego spojrzenia.
Patrzyliśmy na to z Ekonem w poczuciu bezsilności. I cóż po tak opiewanej władzy pater familias, skoro nie potrafi nawet powstrzymać kobiety od płaczu?
Rozdział 7
Jak się okazało, Cezar nie podszedł pod mury Rzymu ani tego dnia, ani w ciągu kilku następnych. Resztka stycznia upłynęła niepostrzeżenie; każdy świt przynosił nowe plotki i panikę, każdy zmierzch roztapiał się w nocy bez oddziałów Cezara u bram. Z południa nadeszły wieści, że Pompejusz połączył się z lojalnymi legionami w Kapui, wyznaczył Cycerona do zorganizowania obrony wzdłuż wybrzeży Kampanii i codziennie konsultował się z konsulami i grupą senatorów, którzy uciekli z miasta wraz z nim.
W Rzymie głównym tematem przez kilka dni była należąca do Cezara słynna szkoła gladiatorów w Kapui, znana z okrucieństwa swych wychowanków. Najpierw usłyszałem, że pięć tysięcy gladiatorów, którym ich pan przyobiecał wolność, wyrwało się z jej murów, zmasakrowało wojska Pompejusza i teraz maszeruje na Rzym, aby dołączyć do Cezara. Potem gruchnęła wieść, że Pompejusz uprzedził ten ruch swego przeciwnika, sam uwolnił gladiatorów i wcielił ich do swej armii, co prawda wbrew gwałtownym sprzeciwom swych doradców, którzy argumentowali, że takie masowe wyzwolenie niewolników w czasie kryzysu może się stać niebezpiecznym precedensem. Ostatnia plotka, jaka się rozeszła po mieście, mniej interesująca, za to najbardziej prawdopodobna, mówiła, że szkołę rozwiązano, a szkolonych niewolników po prostu z ostrożności rozesłano do różnych nowych panów.
Bethesda codziennie domagała się ode mnie meldunku o moich poczynaniach w celu wyrwania Dawusa spod władzy Pompejusza. Wyjaśniłem jej, że przeprowadzenie porządnego dochodzenia w sprawie tego zabójstwa jest praktycznie niemożliwe. Stronnicy i Pompejusza, i Cezara wyjechali z Rzymu, aby dołączyć do swych przywódców. Każdy, kto mógł mieć wystarczający powód do zabicia Numeriusza albo znał sprawcę, był teraz w jednym z obozów, daleko od miasta. Moje tłumaczenie jej nie przekonało.
– Pompejusz nie odda Dawusa, dopóki nie odnajdziesz zabójcy jego krewniaka. Jeśli tobie brak energii, mężu, dlaczego nie poprosisz o to Ekona?
– Zdaje się, żono, że twoim zadaniem jest dopilnować, aby dom był ogrzany, a wszyscy domownicy nakarmieni, z czego, jak dotąd, wywiązujesz się doskonale, mimo braków na rynku i oburzająco wysokich cen produktów. Czy te obowiązki to za mało, byś miała zajęcie i trzymała się z dala od moich spraw?
Chłód pierwszych dni lutego jakby wkradł się między nas i w domu zrobiło się niemal równie zimno jak na dworze. Kryzys zaś rozwijał się w najlepsze.
Mimo oskarżeń Bethesdy nie byłem zupełnie bezczynny. Gdyby Rzym porównać do tonącego okrętu, z którego pasażerowie, załoga i kapitan uciekli, można by rzec, że szczury tym razem pozostały na pokładzie. Szczury zaś mają zwykle bystre oczy i uszy. Odwołałem się do dawnych znajomych i zapuściłem macki w miejskie niziny: między drobnych złodziejaszków, handlarzy truciznami, stręczycieli i karczmarzy, szukając informacji na temat podejrzanych interesów Numeriusza. Te kilka okruchów wiedzy, jakie udało mi się zgromadzić (najczęściej po prostu je kupowałem; ceny tego towaru były tak samo absurdalnie rozdęte jak każdego innego w Rzymie), były oderwane, z drugiej ręki, w większości niepewne i bezużyteczne. Powtarzano mi to, co już wiedziałem, mianowicie, że Numeriusz spędzał większość czasu, wypełniając zlecenia Pompejusza, dlatego często widywano go na Forum i na progach senatorów i zamożnych kupców. Miał szerokie kontakty wśród wpływowych obywateli. Przynajmniej czasami jednak ulubiony kuzyn Wielkiego odwiedzał też o wiele uboższe dzielnice; kilku informatorów twierdziło, że widywali Numeriusza wchodzącego lub wychodzącego z pewnego szczególnie podejrzanego lokalu w dzielnicy obskurnych magazynów między Forum a rzeką. Znałem to miejsce z poprzednich dochodzeń: nie miało żadnego szyldu, ale bywalcy mówili o nim „Tawerna rozpusty”.
Już dawno tam nie zachodziłem; ostatni raz spędziłem tam wieczór dwa lata temu i to w towarzystwie Tirona, topiącego w winie frustrację po procesie Miltona. Gdy tego mroźnego popołudnia próbowałem odszukać tawernę, nieomal zabłądziłem w otaczającym ją labiryncie wąskich uliczek. Kiedy trafiłem wreszcie na właściwą, bez problemu odnalazłem wejście do lokalu: drogę wskazywał stojący na postumencie marmurowy fallus, a nad drzwiami wisiała smętnie dymiąca lampa o tym samym kształcie. Zastukałem; otworzyło się małe okienko, a po chwili drzwi się otworzyły, odsłaniając mięsistego eunucha w obszernej białej tunice, ostentacyjnie demonstrującego szklaną biżuterię. Na palcach lśniła mu tęcza różnobarwnych pierścieni, szyję okalał sznur fałszywych topazów, ametystów i szmaragdów, a pod uszami dyndały równie zdobne kolczyki. Z długiego, słabo oświetlonego pomieszczenia za jego plecami niósł się ciepły zapach zagrzybionego drewna, smolistego dymu i kwaśnego wina. Moim nieprzystosowanym do ciemności oczom tawerna jawiła się czarna jak jaskinia.
– Obywatelu! – Eunuch powitał mnie zębatym uśmiechem. – Czy ja cię znam?
– Wątpię. Ty nie wyglądasz znajomo. Zdaje się, że tawerna zmieniła właściciela?
– Tak jest! A ty bywałeś tu wcześniej?
– Raz czy dwa.
– O, przekonasz się, że teraz jest tu znacznie lepiej. Wejdź, proszę!
Wszedłem więc, a on natychmiast zatrzasnął za mną drzwi.
– Zabawne… śmierdzi tu tak samo jak przedtem – zauważyłem, marszcząc nos. – Ten sam gryzący dym, to same podłe wino plamiące podłogę.
Uśmiech eunucha zwiądł. Tymczasem zdążyłem się już przyzwyczaić do panującego wewnątrz półmroku. O parę kroków za gospodarzem opierała się o ścianę znudzona rudowłosa dziewczyna. Nie była mi obca; Ipsytylla była stałym elementem w „Tawernie rozpusty” już przed sześciu laty, kiedy po raz pierwszy tu trafiłem, przywiedziony przez pijanego poetę Katullusa. W pomarańczowym blasku lampy wciąż wyglądała stosunkowo młodo i świeżo, co było żywym dowodem na fatalne oświetlenie lokalu.