– Nawet dziewczyny są te same! – dodałem.
Eunuch wzruszył ramionami.
– Liczba przyjemności, jakich możemy zaznać w tym życiu, obywatelu, jest ograniczona. Ale daję słowo, że za to znajdziesz je tu wszystkie… za pieniądze oczywiście.
– Najbardziej potrzebuję informacji. Znajdę je tu także… za pieniądze?
Odpowiedział mi wymownym uniesieniem brwi.
Opuściłem tawernę, nie zaznawszy ani jednej ze zwykłych dostępnych przyjemności, za to z kilkoma intrygującymi nowinami. Numeriusz Pompejusz rzeczywiście był tu częstym gościem. Eunuch znał go z widzenia, słyszał też o jego śmierci. Jak mi powiedział, Numeriusz zawsze przychodził i wychodził sam, zawsze siadywał w tym samym kącie. Czasami spotykał się z kimś, ale kto to był i o czym rozmawiali, tego mi powiedzieć nie mógł. Z zasady nigdy nie podsłuchuje gości, towarzysze Numeriusza zaś byli tu obcy, nigdy też nie zjawiali się drugi raz… z wyjątkiem jednego.
– Tak, pamiętam – mówił. – Pewnego dnia Numeriusz siedział przy stole z tym Soskarydesem.
– Soskarydesem?
– Dziwne imię, co? Chyba greckie. Z Aleksandrii. Śniady, brodaty kurdupel. Zachodzi do nas od paru miesięcy. To filozof, podobno nawet sławny, jeśli wierzyć temu, co sam o sobie mówi. Może go znasz, obywatelu?
– Na pewno nie.
– Numeriusz go znał. Tego dnia długo siedzieli razem, pili i dyskutowali.
– Kiedy to było?
– Zaraz, niech pomyślę… No, tuż przed ucieczką Pompejusza z miasta, czyli pewnie z dzień lub dwa, zanim Numeriusza zamordowali.
Kiwnąłem głową, powtarzając z cicha imię Soskarydesa. Byłem pewien, że nigdy dotąd o nim nie słyszałem. Filozof… śniady, brodaty kurdupel…
Eunuch, gładzący czule dość już pękatą sakiewkę, aż się palił do pomocy.
– Jak mówiłem, ten Soskarydes często tu bywa – rzekł. – Kiedy się zjawi, czy mam mu powiedzieć, że go szukałeś, obywatelu?
Pokręciłem głową.
– Ja? Mnie tu nigdy nie było – powiedziałem, podając mu jeszcze jedną monetę, aby na pewno zrozumiał.
Po mojej wizycie w „Tawernie rozpusty” nastał kilkudniowy okres burzliwej pogody, tak paskudnej, że nikt nie wychylał nosa na ulicę, nawet Forum było puste. Spędziłem te dni w swoim gabinecie, czytając dzieła filozoficzne. W rzadkich chwilach, kiedy się przejaśniało, spacerowałem po ogrodzie z głową zadartą ku nieodgadnionemu obliczu mojej brązowej Minerwy. Bogini była jedynym świadkiem śmierci Numeriusza, słyszała jego ostatnie słowa, widziała twarz mordercy.
– Co mam teraz zrobić? – pytałem ją.
Nie dawała znaku, że słyszy, co mówię.
Burza minęła. Dwa dni po idach lutowych wybrałem się na Forum po najświeższe plotki. Na naleganie Bethesdy zabrałem ze sobą Mopsusa i Androklesa, aby dać im sposobność wyładowania energii nagromadzonej przez kilka dni przymusowego siedzenia w domu. Kiedy szliśmy w dół Pochylnią, zbiegali daleko przede mnie i wracali, robiąc sobie z tego świetną zabawę. Zmęczyłem się samym patrzeniem na nich.
Pojawiające się przedtem codziennie plotki o rychłym zajęciu Rzymu przez Cezara ustały. Wiarygodne źródła podawały, że przebywa on teraz na północnym wschodzie, gdzieś na wybrzeżu Adriatyku. Poddała mu się cała prowincja Picenum. Mówiono, że ludność miast, przez które przejeżdżał, witała go entuzjastycznie, zanosząc doń modły jak do boga. Cezar pozostawił w co ważniejszych strategicznie miejscowościach swoje garnizony, a sam ciągnął na południe, gdzie Pompejusz i lojaliści zajęli Apulię, ale ich siły były rozdwojone. Lucjusz Domicjusz Ahenobarbus, który na mocy uchwały senatu miał z początkiem roku zastąpić Cezara na stanowisku namiestnika Galii, okupował leżące w centralnej części Italii, zaledwie o siedemdziesiąt pięć mil od Rzymu, miasto Korfinium, z trzydziestoma kohortami, łącznie liczącymi osiemnaście tysięcy żołnierzy. Pompejusz tymczasem przesunął się dalej na południe. Między obu wodzami trwało coś w rodzaju przeciągania liny; Domicjusz chciał, żeby Pompejusz dołączył do niego w Korfinium, ten zaś domagał się od niego opuszczenia miasta i wzmocnienia jego własnych sił.
Gdyby Domicjusz wygrał, czy decydująca bitwa między Cezarem a połączoną armią lojalistów rozegrałaby się pod Korfinium? A może raczej stronnicy Pompejusza wycofaliby się, porzucając miasto? Gdyby tak się stało, wystarczy rzut oka na mapę, żeby sobie wyobrazić, jak legiony Cezara nieubłaganie spychają Pompejusza na południe aż po obcas „italskiego buta”, do portu Brundyzjum. Krążyły nawet plotki, że Wielki już koncentruje tam okręty, od początku wolał bowiem uciec za Adriatyk, do Dyrrachium, niż stawić czoło rywalowi.
Dziwnie się czułem, słuchając takich dywagacji strategicznych w wykonaniu prostych obywateli w kolejce po nadpsute oliwki i czerstwy chleb. Omawianie bitew i ruchów wojsk w dalekich prowincjach nie było niczym wyjątkowym, ale nigdy nie dotyczyło to ziem italskich, nigdy też nie ważył się los samego Rzymu.
Zaczęło znowu mżyć. Stwierdziłem, że mam już dosyć Forum. Ruszyłem ku Pochylni, a Mopsus i Androkles znowu radośnie biegali wokół mnie. W połowie zbocza, pod koroną rozłożystej morwy, która jak parasol osłoniła mnie przed dokuczliwą mżawką, przypadkiem spojrzałem w górę. Czyżbym tracił zmysły, czy też znowu powtarzał się ów dziwny incydent? Przed sobą ujrzałem znajomą sylwetkę, ale tym razem mężczyzna w zielonej tunice narzucał na ramiona opończę, zamiast ją zdejmować.
– Chłopcy! – zawołałem. – Widzicie tego samotnego gościa przed nami?
Obaj jednocześnie kiwnęli głowami.
– Pójdziecie za nim, ale nie za blisko! Nie chcę, aby się zorientował, że go śledzicie. Poradzicie sobie?
– Ja tak – zapewnił Mopsus, stukając się kciukiem w pierś.
– Ja też! – spiesznie dorzucił Androkles.
– To dobrze. Kiedy dotrze do swego celu, jeden z was znajdzie sobie kryjówkę, żeby go obserwować, a drugi przybiegnie mnie zawiadomić. A teraz zmykajcie!
Ruszyli żwawo. Kiedy zbliżyli się do śledzonego mężczyzny, rozdzielili się i poszli obiema stronami uliczki, niczym dwa szakale polujące w zespole. Cała trójka kolejno dotarła na szczyt i zniknęła mi z oczu. Oparłem się pragnieniu przyspieszenia kroku i szedłem swoim tempem, gwiżdżąc pod nosem zabawną egipską melodię, jedną z tych, które Bethesda zwykła nucić, kiedy jeszcze była moją niewolnicą, a nie żoną, i nie miała nikogo do pomocy przy pracach domowych. Ech, szczęśliwe dni, mruknąłem do siebie. Wtedy właśnie pierwszy raz spotkałem Tirona.
Dowlokłem się w końcu do wylotu Pochylni. Pień zwalonej morwy był schowany przed deszczem, usiadłem więc na nim, by zaczekać. Jeśli się nie myliłem, człowiek w ciemnej opończy nie szedł daleko i wkrótce któryś z chłopaków powinien przybiec z wieściami. Czekałem jednak dłużej, niż się spodziewałem. W końcu zacząłem się zastanawiać, czy mimo wszystko mi się to nie przywidziało i czy nie wysłałem malców na próżno.
Mżawka ustała. Podniosłem się i ruszyłem w kierunku willi Cycerona. Przyszło mi na myśl, że jeśli mężczyzna nie jest tym, za kogo go wziąłem, być może wystawiłem chłopców na niebezpieczeństwo. Kryzys wszystkim nadszarpnął nerwy i nawet szacowny obywatel może zareagować w nieprzewidziany sposób, odkrywszy, że jest śledzony przez dwójkę nieznanych małych niewolników.
Poszedłem krawędzią wzgórza niemal pod dom Cycerona i zatrzymałem się na pustej uliczce. Wokół nie było żywego ducha. A zatem byłem w błędzie, pomyślałem… i w tej samej chwili usłyszałem syknięcie gdzieś z przeciwnej strony ulicy, z kępy cedrów i cyprysów.
– Panie! Tutaj!
Zerknąłem w niskie zarośla między drzewami.