– Nie widzę was.
– Pewnie, że nie. Pan kazał się ukryć – odpowiedział głos Mopsusa.
– Mówił, że to ja mam się ukryć! – zaprotestował Androkles.
– Nie, ja, a ty miałeś biec z wiadomością.
– Nie, to ty miałeś biec, a ja zostać na czatach!
– Chłopcy! – przerwałem tę wymianę zdań. – Wychodźcie mi stamtąd obydwaj.
Z krzaków wychyliły się dwie głowy z gałązkami i jeżynami w zmierzwionych włosach.
– Prawda, panie, że to ja miałem obserwować, a Androkles wrócić do ciebie z wiadomością? – spytał Mopsus.
Westchnąłem ciężko.
– Meto zawsze powtarza, że jedną z cech wielkiego wodza jest to, że nigdy nie wydaje dwuznacznych rozkazów. Najwyraźniej nie jestem Cezarem, A wy dwaj jesteście gorsi od Pompejusza i Ahenobarbusa, wykłócając się w ten sposób, zamiast robić co trzeba.
– Słyszałeś? – Mopsus zwrócił się do młodszego brata. – Pan porównał ciebie do Czerwonobrodego, a mnie do Wielkiego!
– Nieprawda! To ja jestem Pompejusz, a ty Domicjusz!
– Chłopcy, dosyć tego! Mówcie, gdzie poszedł ten gość i co widzieliście.
– Szliśmy za nim aż tutaj, do domu pana Cycerona – pospieszył z odpowiedzią Androkles, pragnąc uprzedzić brata.
– I wszedł do środka?
– Niezupełnie…
– Oni spuścili z dachu drabinę i on po niej wszedł na dach, a potem drabinę wciągnęli z powrotem – wyjaśnił Mopsus.
Skinąłem głową.
– Dobrze się spisaliście. Lepiej w każdym razie od Pompejusza i Domicjusza. A teraz zmykajcie do domu.
– Jak to, panie? Mamy cię tu zostawić samego? A może ten człowiek jest strasznie niebezpieczny? Może to złodziej albo morderca?
– Myślę, że nie. – Uśmiechnąłem się na myśl o łagodnym molu książkowym Tironie w roli zabójcy.
Kiedy malcy odeszli, zastukałem do drzwi. Nikt nie otwierał, cofnąłem się więc na środek ulicy i spojrzałem na dach, ale i tam nie było znaków życia. Załomotałem więc znowu, aż w końcu otworzyło się małe okienko w drzwiach i wyjrzało przez nie czyjeś brązowe oko.
– Nikogo nie ma! – wychrypiał męski głos.
– Ty jesteś – odparłem.
– Ja się nie liczę. Pana nie ma. Dom jest zamknięty.
– Nie szkodzi. Mam interes do kogoś, kto jest w środku.
Oko zniknęło i pojawiło się znowu po długiej chwili.
– Kto…
– Nazywani się Gordianus. Cycero mnie zna. Byłem u niego w nocy przed jego wyjazdem.
– Wiemy, kim jesteś. Z kim chcesz się widzieć?
– Z człowiekiem, który tu przybył krótko przede mną. Tym, którego wpuściliście po drabinie przez dach.
– Nie ma tu nikogo takiego.
– Więc może był to duch?
– Być może.
– Dosyć tych żartów. Powiedzcie Tironowi, że muszę się z nim widzieć.
– Tironowi? Ależ sekretarz pana jest w Grecji. Za słaby na podróż do…
– Znam tę śpiewkę! Wiem, że on tu jest. Powiedz mu, że Gordianus chce z nim rozmawiać.
Oko znów zniknęło i nie było go bardzo długo. Wspiąłem się na palce i usiłowałem zajrzeć do środka przez okienko, ale zobaczyłem tylko cienie. Po chwili coś się wśród nich poruszyło. Odsunąłem się, a do okienka wróciło znajome brązowe oko.
– Nie, tu nie ma żadnego Tirona.
Załomotałem w drzwi. Oko mrugnęło zaskoczone i zniknęło znowu.
– Tironie! – krzyknąłem na cały głos. – Wpuść mnie! Będę tu stał i wykrzykiwał twoje imię tak długo, aż każdy pozostały w Rzymie nieszczęśnik się dowie, że wróciłeś! Tiro! Tiro!
Z okienka dobiegło mnie syknięcie.
– Dobrze już, dobrze! Przestań krzyczeć!
– No to otwieraj drzwi.
– Nie mogę.
– Co takiego? Tiro!!!
– Cicho! Nie mogę otworzyć drzwi.
– Dlaczego?
– Są zabarykadowane od środka.
– Zabarykadowane?
– Zabite deskami i obłożone workami z piaskiem. Muszę czołgać się tunelem, żeby dotrzeć do tego okienka. Odsuń się dalej na ulicę.
Cofnąłem się zgodnie z poleceniem i spojrzałem w górę. Po chwili na dachu pojawiło się dwóch mężczyzn, w których rozpoznałem strażników pilnujących drzwi podczas mojej ostatniej wizyty u Cycerona. Wspólnymi siłami opuścili na bruk długą drewnianą drabinę.
– Tylko mi nie mówcie, że żona Cycerona i jego ciężarna córka wspinają się po tym za każdym razem, kiedy przyjdzie im do głowy wychodzić z domu – powiedziałem, podejrzliwie przyglądając się cienkim szczeblom. Niemal namacalnie poczułem kruchość swoich kości.
– Jasne, że nie – odpowiedział starszy niewolnik. To on właśnie rozmawiał ze mną przez drzwi. – Pani i Tullia wyjechały wiele dni temu. Jakiś czas przebywały u przyjaciela pana, Attyka, a potem pojechały dołączyć do pana w willi w Formiach, na wybrzeżu. W domu nie ma teraz nikogo prócz kilku niewolników do pilnowania.
– Nikogo więcej? – spytałem.
– Jeszcze tylko ja.
Człowiek, który to powiedział, wysunął się z cienia i stanął między dwoma niewolnikami, biorąc się pod boki i mierząc mnie spojrzeniem. Miał na sobie zieloną tunikę i ciemną opończę. Zrozumiałem nagle, że od początku się myliłem albo też celowo wprowadzono mnie w błąd. Mężczyzna był wzrostu Tirona i był do niego z grubsza podobny, ale musiał być od niego młodszy. Skórę miał ciemną jak u Egipcjanina, włosy rudawe bez śladu siwizny, sylwetkę młodzieńczo szczupłą, twarz zaś okoloną wąską i krótką bródką, jaką Tiro miał w pogardzie od czasu, kiedy Katylina wylansował tę modę.
– Nie wiem, co to za gra z waszej strony, ale mam zamiar się przekonać – powiedziałem, kładąc stopę na pierwszym szczeblu.
– Nie, nie wchodź tutaj! – powstrzymał mnie nieznajomy. – To ja zejdę do ciebie.
Cofnąłem się, kiedy zaczął schodzić. Jego ruchy na chybotliwej drabinie zdradziły go; nie był ani w przybliżeniu tak młody, jak mi się wydawał z daleka. Zanim stanął na ziemi i odwrócił się do mnie twarzą, nieznajomy zmienił się w Tirona – ze sztucznie przyciemnioną cerą i henną na włosach, chudszego i z nieprawdopodobnym kształtem zarostu, ale jednak Tirona.
– Cóż za cudowne wyleczenie! – powitałem go ironicznie. – Jak ci się udało tak błyskawicznie dotrzeć tu z Grecji, na Pegazie?
Uciszył mnie, przykładając palec do ust. Drabina za nami już zniknęła, podobnie jak obaj niewolnicy.
– Nie możemy tutaj rozmawiać – rzekł Tiro. – Ale znam spokojne miejsce, gdzie gospodarz nigdy nie podsłuchuje…
Rozdział 8
Po drugiej stronie ulicy na wprost willi Cycerona, wśród zarośli, w których znalazłem Mopsusa i Androklesa, Tiro odciągnął gałąź pokrytą czerwonymi owocami i zrobił krok, jak mi się zdawało, w pustą przestrzeń.
– Uważaj, żeby gałąź cię nie uderzyła – ostrzegł mnie. – I ostrożnie na zboczu, jest bardziej strome, niż się wydaje.
To chyba niemożliwe, pomyślałem, patrząc w dół z urwiska. Ścieżka wijąca się między powykręcanymi drzewkami i ciernistymi krzakami porastającymi zachodnie zbocze Palatynu wcale nie była ścieżką, zaledwie serią oczyszczonych z korzeni i trawy mikroskopijnych stopni, na których z trudem można było postawić stopę. Pod nami widniała dzielnica stłoczonych magazynów kupieckich.
– Dokąd mnie prowadzisz, Tironie? Jeśli mamy zejść na Forum, czemu nie wybrałeś Pochylni?
– Za duże tam ryzyko rozpoznania przez kogoś.
– Przecież nie unikasz tamtej drogi. Sam cię na niej widziałem, i to dwa razy.
– Och, ale ja się nie boję, że ktoś mnie pozna. Chodzi o ciebie. Ktoś potem zacząłby się zastanawiać: kim był ten śniady facet z bródką, którego dziś widziałem z Gordianusem Poszukiwaczem?