Kufer nie był zamknięty. Znalazłem w nim kilka części ubrania: męską przepaskę biodrową i tunikę oraz opończę, jaką mogą nosić także kobiety. Było tam też zapasowe prześcieradło, a na samym dnie mały sztylet. Jednym słowem, nic szczególnego. Pamiętając jednak o schowku w butach Numeriusza, dokładnie obejrzałem każdy przedmiot. Upewniwszy się, że w sztylecie nie ma nic podobnego, użyłem go do rozprucia szwów ubrań. Miałem z sobą własny nóż do tego celu, ale stwierdziłem, że sztylet jest ostrzejszy. Jednak i w ubraniach nie znalazłem niczego. Zabrałem się do oględzin samego kufra. Rozmontowałem zawiasy i rozciąłem skórzane poszycie, po czym odwróciłem go do góry dnem i opukałem dokładnie, nasłuchując głuchego odgłosu świadczącego o pustej przestrzeni. Wkrótce się przekonałem, że kufer też nie kryje żadnych tajemnic. Spojrzałem na łóżko. Był to mebel dobrej roboty, podobnie jak zasłony nie pasujący do otoczenia, wykonany w całości z hebanu, z misternie rzeźbionymi nogami. Od ściany dzieliła je boczna hebanowa deska inkrustowana kością słoniową. Na pewno z tamtej strony kładła się Emilia, Numeriusz zaś z brzegu, jak to jest w męskim zwyczaju. Tłumaczyłem kiedyś Bethesdzie, że powodem tego jest chęć chronienia kobiety podczas jej snu; roześmiała się i odparła, że mężczyźni wolą spać z brzegu, bo częściej muszą nocą wstawać do toalety. Tak czy owak, nie sądziłem, aby młodzi kochankowie zbyt często spali w tym łóżku. Musieli się spotykać za dnia, bo było mało prawdopodobne, żeby Emilia mogła zmylić rodzicielską czujność po zmroku. To łóżko służyło miłości, nie spoczynkowi. Tu zostało poczęte ich dziecko. Gruby materac przykryty był płóciennym prześcieradłem, niedbale wetkniętym w ramę łóżka w czterech rogach. Na wierzchu leżała wełniana kapa, a na niej rozrzucone było kilka poduszek. Oboje młodzi przywykli, że ich łóżka ścielą niewolnicy i sami albo nie umieli, albo nie chcieli tego robić. Raczej nie spędzali tutaj czasu na sprzątaniu czy spaniu.
Ściągnąłem z łóżka kapę i rozciąłem szwy, w środku niczego jednak nie znalazłem. Podniosłem prześcieradło. Było zbyt cienkie, by cokolwiek pod nim ukrywać. Podsunąłem je sobie pod nos i poczułem zapach jaśminu i nardu, woń rozgrzanych ciał. Przez mgnienie oka wyobraziłem sobie owiniętą w nie Emilię, jej kształty widoczne pod delikatną tkaniną, ich dwoje obok siebie na łóżku. Musiałem potrząsnąć mocno głową, aby pozbyć się tego widoku.
Najbardziej prawdopodobnym miejscem mogącym posłużyć za schowek pozostał więc materac lub poduszki. Kiedy wyjąłem go z ramy łóżka na podłogę, zobaczyłem pod spodem kilka kawałków pergaminu leżących na rozpiętych taśmach, to były spisane ręką Emilii greckie poezje miłosne, nie uśmiechało mi się ich odczytywanie. Jak jednak mogłem się o tym przekonać, nie sprawdzając, co zawierają? Spojrzałem na pierwszy tekst. Charakter pisma był wyszukany ale wyraźnie dziecinny. Treść jednak taka nie była.
Kiedy patrzę na ciebie, jakby tracę mowę.
Język mnie nie słucha, pod skórą drży płomień.
Nic nie widzę, w uszach dziwny szum, zlewam się potem.
Drżenie przejmuje całe moje ciało.
Jestem zieleńsza od trawy. Czuję się bliska śmierci.
A jednak wszystko to znieść mogę, gdy patrzę na ciebie…
Safona, oczywiście. Któraż zakochana nastolatka może się oprzeć poetce z Lesbos? Zmusiłem się do przeczytania wszystkich pozostałych wierszy, choć ich słowa paliły mi policzki żywym rumieńcem. Kiedy skończyłem, zająłem się badaniem wszystkich pergaminów po obu stronach. Podszedłem do okna i podnosiłem je kolejno do światła, szukając oznak zastosowania soku cytrynowego zamiast atramentu czy perforacji mogącej stanowić szyfr, ale nic podobnego nie rzuciło mi się w oczy. Wiersze miłosne były tylko wierszami, cytatami z Safony i mego dawnego przyjaciela Katullusa przepisanymi przez rozmarzoną dziewczynę dla zabicia czasu między jedną schadzką a drugą. Byłyby dowodami obciążającymi, ale tylko w oczach jej rodziców.
Kątem oka widziałem stojącego na rogu ulicy Mopsusa. Pomachał mi ręką. Zgromiłem go wzrokiem, kręcąc głową z wyrzutem i odwróciłem się. Wyraźnie mu zabroniłem machania do mnie, które mogło tylko zwrócić na nas czyjąś uwagę. Kiedy jednak zignorowałem jego sygnał, Mopsus zaczął jeszcze bardziej gorączkowo wymachiwać ręką. Postanowiłem dobrze go wyłajać po zakończeniu zadania. Odsunąłem się od okna.
Pod łóżkiem zauważyłem szeroką i płytką misę. Przeniosłem ją na środek pokoju, uklęknąłem i wrzuciłem do niej pergaminy z wierszami. Sięgnąłem pod tunikę po krzesiwo i hubkę, które zabrałem specjalnie w tym celu, i tak mocno skoncentrowałem się na rozniecaniu ognia, że nie dosłyszałem kroków Androklesa na korytarzu. Aż podskoczyłem, kiedy nagle drzwi się otworzyły i chłopiec wsunął przez nie głowę.
– Panie, jakiś mężczyzna wchodzi tu na górę!
Nagle zrozumiałem, dlaczego Mopsus machał tak energicznie.
– Właź więc tutaj! – syknąłem do Androklesa.
Malec wśliznął się do pokoju i odwrócił, by zamknąć drzwi. Spóźnił się, coś je zablokowało. Pchnął mocniej, ale bez skutku. W szparze między drzwiami i framugą tkwiła męska stopa. Androkles pisnął z przerażenia.
Na krawędzi drzwi pojawiły się czyjeś palce. Chłopiec całym ciężarem starał się zapobiec wtargnięciu obcego, ale nie miał szans wobec dorosłego mężczyzny. Drzwi otwierały się nieubłaganie. Rzuciłem krzesiwo na podłogę i wyciągnąłem sztylet. Zerwałem się na nogi i napiąłem mięśnie w oczekiwaniu ataku, a serce biło mi jak oszalałe.
– Panie, nie mogę go zatrzymać! – krzyknął Androkles.
Drzwi uchylały się wolo, ale nieprzerwanie, aż wreszcie snop słonecznego światła z okna padł na śniadą twarz… mojego starego przyjaciela Tirona.
Rozdział 11
– Niezły stąd widok na Kapitol – zauważył Tiro, stanąwszy przed oknem. – Zastanawiam się, ile też czynszu można brać za takie mieszkanie na wolnym rynku?
Poklepał zaskoczonego Androklesa po głowie i z wolna obszedł pomieszczenie. Widziałem, że natychmiast rzucił mu się w oczy opróżniony i rozbebeszony kufer oraz rzucony na podłogę materac z poduszkami.
– Co tu robisz, Tironie?
Zamiast odpowiedzieć, sekretarz Cycerona spojrzał w dół i zapytał:
– Ten chłopak na ulicy, gapiący się na mnie, jakbym był Gorgoną, należy do ciebie?
Podszedłem do okna i pomachałem Mopsusowi, dając mu znak, że wszystko jest w porządku. Uśmiechnął się z wyraźną ulgą i na migi zaproponował, że wejdzie na górę, na co tym samym językiem odpowiedziałem przecząco i zasygnalizowałem, że ma dalej pełnić wartę.
– Androklesie, wracaj na schody i czuwaj – powiedziałem. – Może tym razem uda się nam uniknąć takiego zaskoczenia.
– Ale, panie, czyż to nie ten zabójca, którego kazałeś nam wtedy śledzić?
Tiro uniósł brwi, słysząc takie dictum.