– Tak więc ani ja nie znalazłem, czego szukam, ani ty nie jesteś bliższy odkrycia, kto zamordował Numeriusza, i uwolnienia twego zięcia z rąk Pompejusza. Słuchaj, Gordianusie… jutro wyjeżdżam z Rzymu. Jedź ze mną.
Uniosłem brwi ze zdziwieniem.
– Dlaczego nie? – nalegał. – Mam dość samotnych podróży.
– Na pewno zabierzesz ze sobą ochroniarza.
– Tak, jednego z tych idiotów z willi Cycerona.
– Ten starszy nie jest taki głupi – sprostowałem. – W każdym razie mądrzejszy od młodszego.
– Masz na myśli Forteksa?
– Jeśli tak się nazywa…
– Forteks nie jest najlepszym towarzyszem podróży. Ciekawsze rozmowy mógłbym prowadzić z moim koniem. Za to z tobą jechałoby mi się doskonale, Gordianusie.
– Namawiasz mnie do wyjazdu, bo chcesz, żebym bawił cię rozmową? Ktoś musi zajmować się moim domem i rodziną, Tironie.
– Masz u drzwi tego Pompejuszowego cyklopa, prawda? I twój syn Eko mógłby wpadać co jakiś czas.
– Być może. Nadal jednak nie widzę powodu, by opuszczać Rzym.
Tiro popatrzył na mnie z grobową powagą.
– Chcesz odzyskać zięcia. Nie zostało ci wiele czasu. Pompejusz wycofał się do Brundyzjum i ma morze za plecami – Cezar maszeruje na niego. To już kwestia dni, Gordianusie. Jeśli zamierzasz sprowadzić Dawusa do domu…
– Rozumiem. A ty, Tironie? Dlaczego wyjeżdżasz z miasta?
– Dostałem dziś wiadomość od Cycerona. Chce, żebym wstąpił po drodze do jego willi w Formiach i zabrał kilka listów do Pompejusza.
– To Cycero wciąż przebywa na wybrzeżu?
– Tak.
– Ale przecież Pompejusz nakazał wszystkim lojalny senatorom udać się do Brundyzjum!
– Zgadza się. Tylko… – Tiro zawahał się i umilkł.
– Nie mów mi, że Cycero jeszcze się nie zdecydował! Czy on czeka z opowiedzeniem się po którejś ze stron, aż wojna się skończy?
– To nie jest tak, Gordianusie. Ująłeś to niewłaściwie. Cycero widzi siebie jako… jak by to powiedzieć… kogoś predysponowanego do odegrania szczególnej roli. Któż o takim znaczeniu jak on może jeszcze swobodnie porozumiewać się z obiema stronami konfliktu?
– Cycero jest w kontakcie z Cezarem?
– Nigdy go nie zaprzestał. Pompejusz o tym wie; Cycero nie oszukuje go. Teraz, kiedy kryzys wchodzi w nową fazę, może się stać pośrednikiem i mediatorem. W tym celu musi utrzymywać delikatną równowagę…
– Nonsens! – przerwałem mu. – Cycero po prostu nie ma odwagi stanąć u boku Pompejusza. Gardzi Cezarem, ale obawia się jego zwycięstwa, więc cichaczem łasi się do obu stron. To najgorszy rodzaj tchórzostwa!
Tiro skrzywił się i pospieszył z ripostą.
– I kto teraz jest nudnym moralistą, Gordianusie? Wszyscy znaleźliśmy się w sytuacji, w której nie chcieliśmy się znaleźć. Każdy człowiek musi sterować swoim własnym kursem. Szczęśliwy, kto wyjdzie z tego cało, a tylko wybrańcy bogów unikną odrobiny brudu na sumieniu.
Na to już nie znalazłem odpowiedzi.
– No więc jak, Gordianusie? Pojedziesz ze mną do Brundyzjum czy nie?
Po drodze do domu kupiłem dla Bethesdy egipski koszyk w hipopotamy. Musiałem coś mieć, żeby osłodzić jej trochę wiadomość o moim niespodziewanym wyjeździe z Rzymu. Jak się okazało, mądrze wybrałem prezent, wyroby z nilowej trzciny bowiem można cisnąć przez cały pokój, a mimo to nie poniosą żadnego uszczerbku. W odróżnieniu od swej matki Diana przyjęła nowinę z entuzjazmem. Wszystko, co mogło w efekcie przyspieszyć powrót Dawusa do domu, było dla niej wspaniałym pomysłem. Jednak tej nocy, kiedy pakowałem do sakwy niezbędne w podróży rzeczy, przyszła do mego pokoju. Nie patrząc na mnie, powiedziała:
– Postępujesz bardzo odważnie, tato, wyruszając w taką podróż. W kraju musi być bardzo niebezpiecznie.
– Pewnie nie bardziej niż w mieście.
Patrzyła, jak składam tunikę. Szło mi to tak kiepsko, że poczuła się w obowiązku mnie wyręczyć.
– Tato, ja wiem, że robisz to dla mnie. Mimo że… to znaczy, ty nigdy nie byłeś… zadowolony… z mojego małżeństwa. A mimo to chcesz teraz… – Widziałem, że z trudem powstrzymuje łzy. – Boję się, że już nigdy nie zobaczę żadnego z was! – Złożona już tunika rozwinęła się jej w rękach. Objąłem ją, a ona sięgnęła dłonią do mych palców na jej ramieniu. – Nie wiem, co się ze mną dzieje, tato. Odkąd Dawusa zabrali…
– Wszyscy mamy nerwy poszarpane jak opończa żebraka, córeczko. O co chcesz się założyć, że Cycero wybucha płaczem dwa razy dziennie?
Uśmiechnęła się.
– Cycero tak, ale Cezar na pewno nie płacze.
– Może i nie. Ale Pompejusz? Wyobraź sobie taką scenę: Dawus ziewa na warcie przed namiotem, a w środku Pompejusz łka jak dziecko i rwie włosy z głowy.
– Scena jak z Plauta.
– Właśnie. Czasami dobrze jest pomyśleć o życiu jak o komedii w teatrze, jak je muszą widzieć bogowie.
– Bogowie potrafią być okrutni.
– I to często – przytaknąłem.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu. Czułem, jak spływa na mnie dziwny spokój, kiedy tak trwałem z Dianą w objęciach.
– Tato, ale jak dasz sobie radę z odebraniem Dawusa Pompejuszowi? – spytała cicho. – Skoro nie odkryłeś zabójcy Numeriusza, on może go nigdy nie wypuścić.
– Nie martw się. Mam plan.
– Plan? Mogę go poznać?
– Nie, Diano.
Wysunęła się z moich ramion i cofnęła o krok.
– Dlaczego, tato? Zawsze mi o wszystkim mówiłeś.
– Nie musisz tego wiedzieć, córko.
Zacisnęła usta.
– No to mi nie mów. Nie wiem, czy wierzyć, że w ogóle masz jakikolwiek pomysł.
Ująłem jej dłonie i pocałowałem w czoło.
– Och, zapewniam cię, Diano, że mam.
I rzeczywiście miałem swój plan. Sęk w tym, że wprowadzenie go w życie mogło oznaczać, że nie wrócę z Brundyzjum żywy.
CZĘŚĆ 2
Rozdział 12
W Rzymie trudno było o konie. Najlepsze zostały zabrane przez tych, którzy uciekli z miasta z pierwszą falą paniki, albo zasekwestrowane przez armię Pompejusza. Tiro obiecał, że będzie na mnie czekał przed świtem następnego dnia przy bramie Kapeńskiej ze świeżymi wierzchowcami, ale cóż mogło jeszcze zostać w stajniach? W swoich wizjach siedziałem na garbatej szkapie z opuchniętymi stawami i włosiem na grzbiecie wytartym do gołej skóry, ale okazało się, że nie doceniałem przedsiębiorczości sekretarza Cycerona. Zastałem go na umówionym miejscu z Forteksem; siedzieli w siodłach, a tuż obok stał trzeci koń, leniwie skubiący trawę pomiędzy dwoma omszałymi przydrożnymi grobowcami. Na pierwszy rzut oka widać było, że wszystkie zwierzęta są w dobrej formie. Wyruszyliśmy, nie zwlekając. Słońce dopiero dawało znać o zamiarze pojawienia się nad niskimi wzgórzami na wschodzie, podkreślając ich linię grubą złotą wstęgą. W dolinach, niczym oderwane strzępy długiego welonu nocy, czaiły się jeszcze resztki mroku. W takim niepewnym świetle odcinek drogi ciągnący się jak okiem sięgnąć między rzędami grobów przesycony był aurą niesamowitości.
Prowadząca na południe Via Appia jest równa jak stół, wyłożona wielobocznymi kamieniami dopasowanymi do siebie tak ściśle, że nie dałoby się wcisnąć między nie ziarnka piasku. Jest coś krzepiącego w niewzruszonej trwałości rzymskich dróg. Meto opowiadał mi kiedyś o wypadzie zwiadowczym w dzikie galijskie lasy. Spomiędzy poskręcanych korzeni obcy bogowie zdają się tam spozierać na przechodnia, wśród cieni kręcą się lemury, niewidzialne stwory przemykają po gnijących opadłych liściach. I nagle tam, gdzie się tego nigdy nie spodziewał, Meto trafił na zbudowaną z inicjatywy Cezara drogę: lśniącą wstęgę kamienia, przecinającą lasy i wpuszczającą w ich mroczne ostępy słoneczne światło i świeży podmuch.