Via Appia nie wiedzie przez dzikie chaszcze, lecz przez kilka mil od miasta ciągną się wzdłuż niej groby obywateli Rzymu. Jedne są wielkie i o wyszukanej formie, jak miniatury świątyń, inne są zaledwie prostymi znakami, pionowymi stelami z kilkoma słowami wyciętymi w kamieniu; niektóre zadbane, świeżo wyszorowane i otoczone kwiatami i wypielęgnowanymi krzewami, inne zapomniane – kolumny na nich przekrzywione, a cokoły spękane, zarośnięte chwastami. Podróż tym gościńcem nawet w biały dzień nastraja wędrowca melancholijnie. W nieśmiałym świetle przedświtu, kiedy niespokojne duchy zdają się czaić w czarnych plamach cienia, kamienna równia pod naszymi stopami stawała się czymś więcej niż tylko świadectwem rzymskiego porządku i inżynieryjnego geniuszu – nabierała charakteru drogi, po której żyjący mogą przemierzać miasto umarłych. W każdym stuknięciu końskiego kopyta o gładki bruk brzmiała uspokajająca nuta, niczym zapewnienie, że my tędy tylko przejeżdżamy.
Minęliśmy grobowiec Publiusza Klodiusza, wzniesiony między grobami jego przodków. Moja ostatnia wyprawa na Via Appia miała na celu przeprowadzenie dochodzenia w sprawie jego śmierci. Klodiusz był ulubieńcem i nadzieją rzymskiego plebsu. Jego morderstwo wywołało w Rzymie rozruchy na niespotykaną skalę; rozwścieczony tłum z pochodniami zamienił budynek senatu w jego stos pogrzebowy. Desperacko szukając sposobu przywrócenia porządku publicznego, senat zwrócił się do Pompejusza. Wielki wykorzystał nadane mu nadzwyczajne uprawnienia do wprowadzenia reform prawa, których rezultatem było oskarżenie i wygnanie wielu możnych obywateli; teraz w Cezarze upatrywali oni swą jedyną nadzieję na powrót do Rzymu. Klasa rządząca uległa nieodwracalnemu podziałowi, pospólstwo zaś nigdy jeszcze nie było z nią w tak wielkim rozdźwięku. Patrząc z perspektywy czasu na te wydarzenia, zastanawiałem się teraz, czy zabójstwo Klodiusza na Via Appia mogło być prawdziwym początkiem wojny domowej, pierwszą otwartą potyczką, a on sam jej pierwszą ofiarą?
Grobowiec Publiusza Klodiusza był prosty, jak przystało na patrycjusza o radykalnych zapatrywaniach. Na nie ozdobionym niczym cokole wznosiła się trzymetrowa marmurowa stela rzeźbiona w snopy zboża na pamiątkę przeforsowanej przez niego ustawy o bezpłatnym rozdawnictwie żywności dla plebsu. Słońce zdążyło już wzejść ponad odległe wzgórza. Jego coraz jaśniejsze światło ukazało mi masę skromnych wotów, jakimi zarzucony był grobowiec: wypalone świece i kadzidełka, bukiety pachnących ziół i wczesnych wiosennych kwiatów. Spostrzegłem jednak również coś, co wyglądem i zapachem podejrzanie przypominało ludzkie ekskrementy, a także namazany tą samą substancją napis: „Klodiusz pieprzył swoją siostrę”. Tiro zmarszczył nos, a Forteks zaśmiał się rubasznie.
Szybko minęliśmy grób. Nieco dalej widniała cmentarna działka rodu Pompejuszów. Grobowiec ojca Pompejusza był wyszukaną, choć niezbyt gustowną budowlą. Na frontonie w obramowaniu z pozłoty, świecącej czerwono w promieniach porannego słońca, tłoczyli się wszyscy bogowie Olimpu, malowani żywymi barwami. Grób wyglądał, jakby niedawno został odnowiony, ale ostatnio musiano go zaniedbywać; odkąd Pompejusz ze swymi domownikami uciekli na południe, fundamenty zarosły chwastami. Poza tym wszystko wydawało się w idealnym porządku, dopóki nie zauważyłem rzuconych na dach z brązu placków końskiego łajna, o które nietrudno na gościńcu. Do południa w taki ładny, słoneczny dzień podróżni będą mogli wyczuć grobowiec ojca Pompejusza Magnusa, zanim go ujrzą. Forteks znowu parsknął urywanym śmiechem.
– To oburzające! – mruknął Tiro. – Za mojej młodości ludzie walczyli o władzę tak samo zacięcie jak dzisiaj, ale nikt by się nie posunął do zbezczeszczenia grobu, nawet podczas wojny. Co bogowie muszą o nas myśleć? Zasługujemy na wszystkie plagi, jakimi nas dręczą. Hej, ty! Wejdź na górę i sprzątnij to!
– Kto, ja? – spytał Forteks.
– Tak. Bierz się do roboty!
Niewolnik skrzywił się, ale zsiadł z konia, mamrocząc pod nosem, i zaczął się rozglądać za czymś, co mogłoby mu posłużyć za szuflę. Kiedy czekaliśmy, aż skończy pracę, pozwoliłem koniowi podreptać z wolna wzdłuż krawędzi drogi w poszukiwaniu soczystszej trawy pośród grobowców Pompejuszy. Przymknąłem oczy, ciesząc się ciepłem słonecznych promieni i spokojnymi, swobodnymi ruchami zwierzęcia pode mną. Z tyłu dochodziły mnie odgłosy wspinaczki po marmurze, potem szuranie po metalowym dachu i miękkie pacnięcia zrzucanego w trawę łajna. Musiałem się chyba zdrzemnąć, bo straciłem poczucie czasu. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem przed sobą grób Numeriusza Pompejusza.
Była to prosta stela w rodzaju tych, jakie można kupić gotowe od kamieniarzy, z wyrzeźbioną końską głową jako symbolem odejścia. Stała nieco na uboczu, dalej od drogi, za rzędem bardziej rzucających się w oczy miejsc pochówku. W porównaniu z nimi wydawała się mała i bez znaczenia. Jadąc gościńcem, nigdy bym jej nie zauważył. Przedziwnym zrządzeniem koń doniósł mnie wprost pod nią; pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem po otwarciu powiek, były świeżo wyryte w kamieniu słowa, ściśnięte na małej płycie o wysokości pięciu linii, przeznaczonej na inskrypcje:
NUMERIUSZ POMPEJUSZ
DAR BOGÓW
KTÓRZY ZAZDROŚNIE GO NAM ODEBRALI
PO DWUDZIESTU TRZECH LATACH
POŚRÓD ŻYJĄCYCH
To musiały być słowa jego matki. Nie mogąc obwinić nikogo z ludzi za śmierć syna, obciążyła winą bogów. Poczułem nagłe ukłucie wstydu. Spojrzałem na ziemię. To, że mój wierzchowiec zawędrował akurat w to miejsce, nie było niczym nadnaturalnym; u stóp steli ktoś – Mecja, oczywiście – zasadził kwiaty, które jeszcze nawet nie zaczęły pączkować. Koniowi najwyraźniej odpowiadał smak młodych listków i do tej pory zdążył oskubać prawie wszystkie łodygi. Ściągnąłem wodze i ofuknąłem go. W tej samej chwili kątem, oka spostrzegłem jakiś ruch. Zza pobliskiego pomnika wychynęła jakaś postać. Serce podeszło mi do gardła. Cienie rozproszyły się wraz z nadejściem świtu, ale coś niesamowitego wciąż zdawało się czaić między grobowcami. Przez głowę przemknęła mi przewrotna myśl, że wszystko do siebie pasuje: lemur Numeriusza wyłania się z Podziemia, żeby stanąć przede mną akurat w chwili, kiedy ptaki zaczynają śpiewać i cały świat budzi się do życia.
Jednak obszarpana postać, która wyłoniła się zza pomnika, bynajmniej nie była lemurem. Tak jak i trzy inne, które szybko do niej dołączyły. W ciasnej przestrzeni między grobami z trudem zawróciłem konia.
– Tironie, bandyci! – krzyknąłem, by go ostrzec.
Pewne odcinki Via Appia cieszą się zdecydowanie złą sławą. Szczególnie niebezpieczna jest okolica wokół pomnika Basiliusa, stojącego daleko poza murami Rzymu i stanowiącego niejako znak graniczny między miastem i wsią. Ja sam zostałem tam kiedyś zaatakowany i porwany. Teraz jednak nie ujechaliśmy ani połowy drogi do niego; nigdy przedtem nie słyszałem, aby bandyci grasowali tak blisko bramy Kapeńskiej. Jak zdesperowani muszą być ci ludzie… i jak wielkie jest już bezprawie w Rzymie, skoro ośmielają się napadać na podróżnych niemal w zasięgu krzyku od miasta! Sami jesteśmy sobie winni. Tiro w żadnym wypadku nie powinien posyłać naszego jedynego ochroniarza z idiotycznym zadaniem szuflowania końskiego łajna, a ja nie powinienem drzemać na jawie i pozwalać koniowi na samodzielne wałęsanie się po drodze. Złoczyńcy zorientowali się, że nie zachowujemy czujności, i zdecydowali się na atak.
Gorączkowo usiłowałem manewrować wierzchowcem w stronę drogi. Zaledwie przed chwilą skarciłem go za spustoszenie, jakie siał na rabatce Mecji, teraz więc stanął jak wryty, zupełnie zdezorientowany. Czyjaś ręka schwyciła mnie za kostkę. Wyrywając się, niemal straciłem równowagę. Zachwiałem się i byłbym spadł z siodła, uderzyłem się też boleśnie głową o pobliską stelę. Znów poczułem na stopie czyjś chwyt. Odwróciłem się i ujrzałem brzydką twarz ze szczerbatym uzębieniem, widocznym w rozwartych ustach. Kiedy człowiek jest gotów zadać śmierć drugiemu człowiekowi, jego oczy nabierają pewnego charakterystycznego wyrazu; takie właśnie spojrzenie miał ów napastnik.