W tej samej sekundzie stwardniały na słońcu kawałek końskiego nawozu uderzył go w sam środek czoła. Mężczyzna jęknął i zwolnił uchwyt. Mój koń, odzyskując w końcu kontenans, ruszył kłusem, klucząc między grobami, i wydostał się na gościniec. Tiro właśnie zawracał konia, w ręku dzierżąc długi sztylet. Forteks wydał bojowy okrzyk, zeskoczył z dachu i jednym płynnym ruchem znalazł się w siodle. Jeden z bandytów zaszedł go od tyłu, ale zaskoczony koń wierzgnął, trafiając go celnym kopnięciem w pierś. Bandyta przeleciał kilka stóp w powietrzu niczym rzucona szmaciana lalka, uderzył głową w ścianę grobowca i spadł bezwładnie u jej stóp.
Ruszyli na nas z obu stron drogi. Było ich przynajmniej dziesięciu. W jednej chwili mogliby opaść nas jak rój szerszeni, ściągnąć z koni i pokonać; wydawało się jednak, że nie mają żadnego przywódcy, a widok jednego z kompanów leżącego jak kłoda najwyraźniej odebrał im cały zapał. My zaś jak jeden mąż zawróciliśmy konie i pognaliśmy przed siebie wśród ogłuszającego staccato kopyt na gładkim bruku. Kilku bandytów pobiegło za nami, jednemu udało się nawet złapać Tirona za nogę. Błysnęła stal, na twarz prysnęły mi krople krwi, a uszy przewiercił przeraźliwy krzyk, raptownie cichnący w tyle. Odwróciłem się; ranny mężczyzna trzymał się za ramię, kilku innych wciąż biegło za nami. Jedyną ich bronią były kamienie. Jeden, celnie ciśnięty, trafił konia Forteksa w zad. Zwierzę rzuciło się w bok i zarżało, ale ani na chwilę nie zwolniło biegu. Jeden po drugim bandyci dawali za wygraną. Patrzyłem przez ramię, jak ich sylwetki maleją i rozpływają się w dali, tak jak wcześniej brama Kapeńska i grobowce Klodiusza i starszego Pompejusza. Stela Numeriusza zginęła wśród dziesiątek podobnych obelisków.
Jadący ze mną ramię w ramię Forteks nagle roześmiał się i zakrzyknął radośnie. W chwilę później i Tiro błysnął zębami w szerokim uśmiechu i zawtórował mu. Nie rozumiałem, co ich tak cieszy. Zdarzenie sprzed paru minut można było potraktować jak omen, i to bardzo zły. Oto już na pierwszych stajach naszej wielodniowej podróży pozwoliliśmy sobie na uśpienie czujności i o mało nie straciliśmy życia. Bogowie zawiedli mnie przed grób Numeriusza i tam pchnęli na nas zgraję desperatów. Był to ponury epizod, zakończony rozlaniem krwi i śmiercią człowieka. Ich dobry humor jednak okazał się zaraźliwy. Nie minęła minuta, a już i ja się śmiałem i darłem wniebogłosy wraz z nimi. Był piękny ranek, zaczynał się nowy dzień, słońce zalewało pola swoim blaskiem, a my nie tylko żyliśmy, ale i zostawialiśmy za sobą Rzym, pogrążoną w żałobie matkę Numeriusza i jego ciężarną kochankę, moją zapłakaną córkę i gderającą żonę, ponurych sklepikarzy i codzienną panikę na Forum. Szczęśliwcy! Otrząsnęliśmy się z posępnej i zimnej atmosfery miasta i gnaliśmy galopem w przyszłość, smagani przenikliwym, ale orzeźwiającym wiatrem.
Wiedziałem, że takie uczucie wolności nie może trwać długo. Nigdy tak nie bywa. Wiedziałem też jednak, że może ostatni już raz smakuję takiego rozradowania. Ścisnąłem konia nogami, ponaglając go do jeszcze szybszego biegu. Wysforowałem się przed Tirona i Forteksa, aż w końcu miałem złudzenie, że jestem na drodze zupełnie sam: samotny jeździec, niezwyciężony i niepowstrzymany, żeglarz mknący ze sztormową falą, potężną, ale nie wrogą. Odrzuciłem głowę do tyłu i krzyczałem ku niebu jakby z samej głębi duszy.
Minąwszy pomnik znaczący grób Basiliusa, zwolniliśmy tempo, aby dać koniom wytchnienie. W miarę jak równina zaczynała się z wolna piąć w górę, zbliżaliśmy się do wsi Bovillae i wkrótce znaleźliśmy się na wysokości miejsca, gdzie zamordowano Klodiusza. Teren stał się pagórkowaty, a Via Appia nie była już taka prosta jak na pierwszym odcinku za miastem. Przejechaliśmy obok wylotu drogi prowadzącej do willi Klodiusza na stoku góry Alba, bardziej przypominającej fortecę niż wiejską posiadłość patrycjusza, która już nigdy nie zostanie ukończona. Tam właśnie po raz pierwszy zobaczyłem Mopsusa i Androklesa.
W miasteczku Arycja udało się nam wymienić wierzchowce na świeże w miejscowej stajni, Tiro bowiem był zaopatrzony w oficjalny dokument, paszport kuriera podpisany osobiście przez Pompejusza i sygnowany jego pieczęcią. Pergamin upoważniał okaziciela do bezpłatnej wymiany koni na mocy senatus ultimum consultum, dekretu o stanie wyjątkowym. Tiro wykłócał się z właścicielem stajni o kondycję oferowanych przezeń zwierząt. Tymczasem poczułem, jak w brzuchu mi burczy, i rozejrzawszy się, spostrzegłem po drugiej stronie ulicy tawernę. Idąc ku niej, spojrzałem w stronę odległych wzgórz i zobaczyłem fragment willi senatora Sekstusa Tediusza, gdzie odkryto przede mną tajemnicę śmierci Klodiusza. Zasiadłszy do posiłku złożonego z czerstwego chleba i duszonej baraniny, nawiązałem rozmowę z właścicielem tego przybytku. Zapytałem, co ostatnio porabia stary senator.
– Wyjechał walczyć u boku Pompejusza – wyjaśnił karczmarz.
– Chyba się mylisz? Sekstus Tediusz jest za stary i słaby. Przecież to kaleka!
– O nie, obywatelu, nie ma pomyłki! – Karczmarz się roześmiał. – Zostawił willę pod opieką swej córki, starej panny, i ruszył wojować. Wiem to z całą pewnością, ponieważ zanim wyjechał, zwołał wszystkich na forum i wygłosił długą mowę, w której tłumaczył, że wszyscy powinniśmy zrobić to samo, a każdy, kto by pozostał, okryje się hańbą. My, zwykli rolnicy, a tu prawie pora zasiewu! Co on sobie myśli, kto niby karmi tych wszystkich żołnierzy? Zwariowany staruch! – Mężczyzna pokręcił głową i zniżył głos. – Może wszystko będzie inaczej, kiedy Cezar zacznie rządzić. Jak myślisz, obywatelu?
Za Albą droga prowadziła w dół. Kiedy zaczęło zmierzchać, Tiro skręcił z gościńca w stronę osady handlowej na skraju Bagien Pontyńskich. Sądziłem, że zamierza szukać noclegu; paszport kurierski oprócz koni zapewniał także zakwaterowanie i posiłki. Minęliśmy jednak kilka zajazdów i zatrzymaliśmy się dopiero tam, gdzie droga kończyła się nad brzegiem szerokiego kanału. Stłoczyło się tam kilkanaście budynków, w tym magazyny, stajnie i tawerna. Zobaczyłem też drewniany pomost dla barki kanałowej. Tiro wyjaśnił, że ów kanał wraz z towarzyszącą mu podwyższoną dróżką prowadzi na drugą stronę bagien. Zacumowana barka była czymś w rodzaju długiej i płaskiej tratwy, okolonej wysoką do pasa barierką i ciągniętej przez zaprzęg mułów, dla których właśnie zbudowano przybrzeżną dróżkę.
– Na końcu barki jest zagroda dla zwierząt, możemy więc zabrać konie ze sobą – powiedział Tiro. – Zapłacimy za przejazd, rozłożymy się na pokładzie, a barka wyruszy o zmierzchu. Będziemy mogli spokojnie zjeść wieczerzę i się wyspać w czasie podróży, a rano znajdziemy się już w Tarracynie, wypoczęci i gotowi do dalszej jazdy ku Formiom. To najbardziej cywilizowany sposób podróżowania na świecie.
Brzmiało to całkiem rozsądnie, okazało się jednak, że nie obędzie się bez kilku ciemniejszych stron, o których Tiro nie wspomniał, jak astronomiczna cena chleba i wina w każdej napotkanej tawernie (żywność sprzedawana na barce była jeszcze droższa, a jej cena podwoiła się, gdy tylko odbiliśmy od pomostu), dokuczliwy tłok (sprzedawca biletów wciąż dostarczał nowych pasażerów, aż wreszcie sternik odpędził paru ostatnich, burcząc, że zatopią mu statek), nieudolność poganiacza mułów (który zabrał się do zaprzęgania po wejściu na pokład ostatniego podróżnego i zajęło mu to bitą godzinę), niemożliwość zjedzenia czegokolwiek wśród odbierającej apetyt mieszanki wyziewów bagienno-podwórzowych (zagroda dla zwierząt znajdowała się na rufie barki, a wiatr wiał właśnie z tamtej strony), niewidoczne, ale dokuczliwe insekty (komary w nosie, muszki w uszach), fatalne warunki do spania (ciasnota pozwalała tylko na wyciągnięcie się na pokładzie łokieć w łokieć z sąsiadami niczym trupy złożone w jedno miejsce po bitwie, z tą różnicą, że zabici nie chrapią, nie puszczają bąków ani nie zawodzą pijackich pieśni przez całą noc). Dopełnieniem tego zbioru niewygód była czysta złośliwość barkarzy, których zdawało się setnie bawić wyrywanie nas z płytkiego snu gwałtownymi szarpnięciami na skutek uderzeń o brzeg, a najzabawniej było, kiedy udało im się porządnie zaklinować barkę na zakręcie kanału, co oznaczało godzinę rumoru, łomotu i krzyków o najczarniejszej godzinie nocy. Udało mi się przespać może z godzinę. Kiedy następnego ranka dobiliśmy do przystani, zwlokłem się na brzeg z wszystkimi innymi, by wziąć krótką kąpiel w źródle bijącym w pobliskim gaju poświęconym nimfie Feronii, opiekuńczej bogince wyzwoleńców. Chłodna woda orzeźwiła mnie na tyle, bym był gotów do dalszej drogi.