– No, dobrze. Przyjmijmy więc, choćby dla samej dyskusji, że Cezar naprawdę jest takim genialnym wodzem, na jakiego sam się kreuje w swoich dziełach, wspomagany przez swego wpatrzonego weń maślanymi oczami sekretarza. Cóż w takim razie stanie się z naszym Pompejuszem? Wiecie, ja niemal pragnę, żeby Cezar obiegł go w Brundyzjum. Niech obedrze Wielkiego z jego cennych legionów i da mu taki sam wybór, jaki dał mnie. Pompejusz musiałby popełnić samobójstwo. Po tych wszystkich błędach nie ma innego honorowego wyjścia. Co będzie wówczas z nami? – Domicjusz splótł dłonie, opierając na nich rudą brodę. – Senat będzie potrzebował innego bohatera… wybawiciela z zachodu, nie ze wschodu. Odpowiedni człowiek mógłby wezwać legiony Pompejusza z Hiszpanii i poderwać Galów przeciwko ich niedoszłemu królowi. Massilia byłaby idealnym miejscem do zrealizowania takiego planu, nie sądzicie? Tak, poderwać Hiszpanów i Galów, i pomaszerować prosto do Italii. Przekroczyć Rubikon po raz drugi na czele nowej zbrojnej inwazji, nie po to, by unicestwić konstytucję i senat, ale by je odrodzić! Mając odpowiednie środki, odpowiedni człowiek mógłby przegnać tego łajdaka Cezara! – Domicjusz urwał i wpatrzył się gdzieś w dal, pogrążając się w rozmyślaniach.
– A co ja mam zrobić w sprawie swojego triumfu? – odezwał się Cycero. – Oto jest dylemat!
– Twojego triumfu? – powtórzyłem, nie rozumiejąc tej nagłej zmiany tematu.
– Tak, mojej triumfalnej procesji, należnej mi za sukcesy wojskowe w Cylicji. W normalnej sytuacji senat powinien przegłosować to natychmiast po moim powrocie. Powinienem wjechać do miasta rydwanem przy dźwięku trąb! Jaki sens ma pełnienie funkcji zarządcy prowincji, skoro kadencji nie wieńczy triumfalny powrót do Rzymu? Oczywiście to nie był formalny rok. W związku z kryzysem zdecydowałem się odłożyć mój triumf, ale teraz… Nie mogę wiecznie tej sprawy odkładać. Ale jeżeli Cezar wyprze Pompejusza z Italii i zajmie Rzym? Gdybym wtedy odprawił triumf, mogłoby to zostać odczytane jako poparcie dla jego tyranii. Pewnie w ogóle nie powinienem wracać do Rzymu, w każdym razie nie wtedy, kiedy będzie tam rządził Cezar. Powinienem oficjalnie odmówić zajęcia swego miejsca w senacie…
Cycero przerwał, by napić się wina, z czego skorzystała Terencja.
– Źle się stało, że zrezygnowałeś z triumfalnego wjazdu, który teraz może się już nigdy nie odbyć. Ale co z dniem togi twojego syna? W tym roku Marek kończy szesnaście lat. Wszystkie najlepsze rody świętują osiągnięcie dojrzałego wieku przez swoich synów podczas liberaliów*, tuż po idach marcowych. Czy my do tego dnia zdążymy wrócić do Rzymu, żeby świętować dojrzałość Marka?
Po minach ich dzieci zorientowałem się, że musi to być temat nieustających kłótni domowych. Cycero westchnął ciężko.
– Dobrze wiesz, że to niemożliwe, Terencjo. Do liberaliów pozostało zaledwie dwanaście dni. Dlaczego do tego wracasz? Wiesz, jak gorąco pragnąłem, aby Marek mógł nałożyć togę w Rzymie, z wszystkimi najlepszymi obywatelami jako świadkami. Tak jednak być nie może. Po pierwsze, wszyscy najlepsi obywatele rozpierzchli się na cztery strony świata. Po drugie, nie mogę z honorem wrócić do Rzymu. Jeszcze nie teraz. Gdziekolwiek zresztą wypadnie nam świętować dzień togi Marka, nie zdążymy na liberalia.
– Ale to właśnie jest odpowiedni dzień – upierała się Terencja. – W święto boga wyzwoliciela kapłani niosą fallusa Dionizosa z pól na ulice miasta, a młodzieńcy w togach idą za nimi w procesji i śpiewają sprośne piosenki. To akt religijny, symbol przemiany chłopca w mężczyznę, odbywany wspólnie z rówieśnikami.
– Nie ma problemu, mamo, naprawdę – wtrącił zaczerwieniony Marek, nie podnosząc wzroku znad talerza. – Już na ten temat dyskutowaliśmy. Nie musi się to odbyć w liberalia. Może być każdy inny dzień. I możemy to zrobić w Arpinum, nie w Rzymie. To w końcu nasze miasto rodzinne.
– Miasto rodzinne twojego ojca, Marku – sprostowała chłodno jego matka. – Nie możemy wymagać, aby twoi krewni ze strony Terencjuszów ciągnęli aż do Arpinum, zwłaszcza teraz, kiedy złoczyńcy i dezerterzy grasują na gościńcach. Poza tym tamtejsza willa nie nadaje się do przyjmowania gości. Dach cieknie, kuchnia jest za mała i nie ma wystarczającej liczby łóżek. Przynajmniej tu, w Formiach, udało mi się jakoś zaprowadzić ład i porządek.
– Chyba nie sugerujesz, żeby świętować jego dzień togi tutaj? – obruszył się Cycero. – W tej okolicy nie mamy żadnej rodziny. Ledwo znam członków miejskiego senatu. Nie, jeśli nie możemy tego zrobić w Rzymie, musi to być w Arpinum.
– Nie rozumiem, dlaczego nie możemy po prostu ruszyć jutro z powrotem do Rzymu. – Tullia westchnęła i spojrzała na matkę, jakby szukała u niej poparcia. – Wszyscy wracają. Twój kuzyn Gajusz już jest w Rzymie, moja przyjaciółka Aurelia z mężem są w drodze. A przyjaciel ojca Attikus w ogóle stamtąd nie wyjeżdżał.
Widząc, że konwersacja przy stole zamienia się w rodzinną sprzeczkę, zdecydowałem się wycofać do swojego pokoju i czekałem tylko na dogodny moment. Zauważyłem, że Domicjusz w ogóle nie zwraca uwagi na to, co się dzieje; trzymał w palcach szparag i wyglądał, jakby go przesłuchiwał. Jakże wydał mi się żałosny ze swoimi rojeniami o wojennej chwale i chorobliwą zazdrością wobec Cezara! Nie bardziej jednak, pomyślałem, niż Cycero, jeszcze niedawno wielki orator, dziś smętny maruda, zamartwiający się nie odbytym triumfalnym wjazdem do Rzymu i dniem togi swojego syna. Jak mało ważni, jak śmieszni byli teraz obydwaj! Kiedy jednak leżałem już w łóżku, nie mogąc zasnąć z powodu niezgody pomiędzy moim żołądkiem a sosem rybnym, zastanawiałem się, czy przypadkiem i ja nie żywię równie beznadziejnych złudzeń jak oni. Jakie właściwie stosunki łączą Cezara i Metona? Kiedyś wydawało mi się, że to rozumiem, ale oto okazuje się, że może istnieć czynnik gmatwający je, którego w ogóle nie brałem pod uwagę. W tych żałosnych czasach nie mogę sobie pozwolić na taki błąd. W miarę jak będziemy kontynuować naszą podróż i zbliżać się do obozów Cezara i Pompejusza, coraz bardziej będę musiał na to uważać. Sen w końcu przyszedł, a wraz z nim senne koszmary. Nie było w nich akcji, lecz tylko seria pełnych grozy obrazów. Coś źle zrozumiałem i popełniłem straszliwą pomyłkę. Ktoś był martwy. Cały byłem zalany krwią. Bethesda i Diana owinięte całunami płakały. Ziemia się zatrzęsła, a z nieba gęsto sypały się pioruny. Obudziłem się zlany potem i przyrzekłem sobie już nigdy więcej nie tknąć sosu rybnego.
Rozdział 14
Wyruszyliśmy przed świtem. Byłem zmęczony brakiem snu, a żołądek natarczywie przypominał o swoim istnieniu, ale Tiro miał świetny humor.
– Wygląda na to, że nie próbowałeś wczoraj sosu rybnego – zagadnąłem.
– Czyżby Cycero otworzył nowy słoik? Widocznie chciał zrobić wrażenie na Domicjuszu. Nie, ja zadowoliłem się prostą strawą: tylko polewka z prosa i kawałek wieprzowiny z rożna.
– Jadłeś z ludźmi Domicjusza?
– Oczywiście. Jak inaczej mógłbym czegokolwiek się od nich dowiedzieć? Udawałem wyzwoleńca służącego w willi.
– Szpiegowałeś Domicjusza? Myślałem, że jest sojusznikiem Cycerona.
– Nie szpiegowałem go, tylko sobie rozmawiałem z jego służbą. Mieli wiele do powiedzenia o morale wojsk swego pana, sile Cezara, stanie dróg i tak dalej.
– A co z tą rzekomą zasadzką, jaką Cezar kazał urządzić po wypuszczeniu Domicjusza?
– Mówią, że istotnie doszło do incydentu. – Tiro uśmiechnął się. – Tuż za Korfinium wyprzedził ich kurier pocztowy.
– Kurier pocztowy?