Выбрать главу

– Tak, samotny jeździec. Domicjusz wpadł w panikę i kazał swoim ludziom kryć się w krzakach. Myśleli, że umrze na serce. Cała zasadzka wydarzyła się tylko w jego wyobraźni!

– Tak samo jak ciepłe przyjęcie czekające go w Massilii, jak podejrzewam – mruknąłem.

Twarz Tirona przez chwilę przybrała wyraz Sfinksa.

– Nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby Massylczycy powitali go z otwartymi rękami. No, powiedzmy, z wyciągnięty, mi…

– Co masz na myśli?

Tiro ściągnął lejce i pozwolił Forteksowi wysforować się naprzód.

– Doceniam twoją wczorajszą dyskrecję, Gordianusie. Nie powiedziałeś Domicjuszowi o mojej obecności, nawet kiedy wymienił moje imię.

– Zrobiłem tylko, o co mnie prosiłeś.

– I za to ci dziękuję. Byłbym ci też wdzięczny, gdybyś był równie dyskretny, jeśli chodzi o wizytę Domicjusza u Cycerona.

– Nasz orator pragnie więc zachować ją w tajemnicy? Dlaczego?

– Ma swoje powody.

– Ma powody! – parsknąłem wzgardliwie. – Cycero nie chce dołączyć do Pompejusza, nie chce, żeby wiedziano o udzielonej Domicjuszowi gościnie… czyżby aż tak bardzo bał się urazić Cezara?

– Nie o to chodzi. – Tiro skrzywił się z niesmakiem. – No, dobrze, powiem ci. Domicjusz nie wyjechał z Korfinium z pustymi rękoma.

– Zabrano mu całe wojsko.

– Tak, ale nie jego złoto. Kiedy zjawił się w Korfinium, zdeponował w miejskim skarbcu sześć milionów sesterców. Większość tej sumy stanowią pieniądze publiczne zabrane z Rzymu na wydatki militarne. Cezar mógł je przejąć dla siebie, ale sądzę, że nie chciał uchodzić za złodzieja. Zwalniając z niewoli Domicjusza, zwrócił mu wszystko co do miedziaka.

Aż mnie zatkało. Potrząsnąłem głową i spytałem:

– Chcesz powiedzieć, że Domicjusz z tą bandą obszarpańców przewozi sześć milionów?

– Elegancko spakowanych w kufry załadowane na wozy. Rozumiesz chyba teraz, dlaczego był tak podejrzliwy wobec Cezara i tak bojaźliwy na drodze.

– Cóż on zamierza zrobić z tak ogromną sumą? Zwrócić do skarbu rzymskiego?

Tiro się roześmiał.

– Wykorzysta je, by udać się do Massilii i zjednać sobie jej mieszkańców, naturalnie. Ale chyba teraz jest jasne, dlaczego Cycero nie życzy sobie rozpowszechnienia wieści o tej wizycie? Gdyby te pieniądze zniknęły… a kto wie, co się może wydarzyć w nadchodzących dniach?… trop zaś wiódłby do Formiów, ktoś mógłby pomyśleć, że Domicjusz zostawił je Cyceronowi na przechowanie. Czasy są niebezpieczne. Taka plotka ściągnęłaby tutaj zbirów jak miód pszczoły. Całe domostwa wycinano do nogi za znacznie mniejsze łupy niż sześć milionów sesterców, Gordianusie. Cycero nie wstydzi się gościć Domicjusza i nie boi się o siebie. Musi jednak myśleć o rodzinie. Jestem pewien, że ty to dobrze rozumiesz.

Tego dnia przebyliśmy czterdzieści cztery mile i dotarliśmy do Kapui. Następnego dnia przejechaliśmy trzydzieści trzy mile i stanęliśmy na noc w Beneventum. Po drodze Tiro kilkakrotnie wymieniał konie w różnych stajniach, za każdym razem legitymując się swoim paszportem kuriera z podpisem Pompejusza. Niektórzy właściciele stajni honorowali go bez zastrzeżeń, inni traktowali nas z ledwie skrywaną pogardą i usiłowali wcisnąć byle jakie szkapy; tylko raz natrafiliśmy na zdecydowaną odmowę. Człowiek przyjrzał się dobrze dokumentowi, obrzucił nas zimnym spojrzeniem i kazał się wynosić. Tiro był wściekły.

– Zdajesz sobie sprawę, jaka kara grozi za lekceważenie pisma wystawionego na mocy senatus consultum? – krzyknął. – Kara śmierci!

Właściciel przełknął głośno ślinę, ale się nie odezwał. Musieliśmy w końcu się wycofać i poszukać innej stajni.

Po dobrze przespanej nocy w Beneventum Tiro uznał, że powinniśmy zjechać z Via Appia i skorzystać ze starego górskiego szlaku, przecinającego pasmo Apeninów prosto na zachód. Jak wyjaśnił, mieliśmy w ten sposób skrócić sobie drogę. Uparł się też, że musimy wymienić wierzchowce na wóz z zaprzęgiem i niewolnika jako woźnicę. Właściciel stajni w Beneveritum skrzywił się, widząc pieczęć Pompejusza na Tironowym paszporcie, i chciał się wykręcić od transakcji, ale Tiro nie był w nastroju do targów, wkrótce więc mieliśmy do dyspozycji wóz kryty płóciennym dachem i starego, bezzębnego koniucha. Trochę mnie ta zamiana dziwiła; uważałem, że nasze zapasy świetnie się mieszczą w sakwach podróżnych, a konno łatwiej i szybciej można by pokonać kręte i strome górskie drogi. Kiedy rankiem ruszaliśmy dalej, przekazałem Tironowi te uwagi, ale on tylko pokręcił głową i wskazał na ciężkie, szare chmury otulające szczyty gór. Nieco później jego decyzja okazała się słuszna. Po kilku milach wspinaczki na zbocza, zaczął padać deszcz, potem mokry śnieg, a wreszcie grad. Kiedy siedzieliśmy pod dachem, okutani w suche koce, nieszczęsny woźnica dygotał z zimna i kichał, ponaglając konie do jak najszybszej jazdy. Burza przybierała na sile, aż w końcu zmuszeni byliśmy zatrzymać się i szukać schronienia w niewielkim przydrożnym zajeździe. Spędziliśmy tam noc… i trzy kolejne, pełne narzekań dni, ponieważ pogoda ani trochę nie chciała się poprawić. Jakiekolwiek wymówki nie miały sensu, ale mimo to nie mogłem się powstrzymać, by nie powiedzieć Tironowi, że znacznie lepiej byłoby kontynuować podróż wzdłuż Via Appia. On jednak stwierdził tylko, że ta burza złapałaby nas i tam, a tu przynajmniej możemy mówić o szczęściu, skoro udało się nam znaleźć przytulne miejsce na jej przeczekanie. Nudę pomagała nam zabić skromna biblioteczka gospodarza (składająca się z mocno sfatygowanych egzemplarzy trzeciorzędnych greckich sztuk i erotycznej poezji), a także kilka gier planszowych. Po trzech dniach uznałem, że umrę szczęśliwy, jeśli już nigdy nie przeczytam żadnej książki o cudem ocalałych z morskiej katastrofy kochankach. Zazdrościłem Forteksowi i woźnicy, których zupełnie zadowalało przesypianie całej doby w stajni niczym zimujące niedźwiedzie. Od czasu do czasu, kiedy siedzieliśmy z Tironem nad grą „Circus Maximus” albo „Faraonowie na Nilu”, wyczuwałem, że stara się mnie wybadać, wypełniając polecenie Cycerona, aby odkryć moje zamiary i to, co wiem o śmierci Numeriusza Pompejusza. Najsubtelniej, jak umiałem, unikałem takich rozmów i zmieniałem temat.

Burza w końcu się skończyła. Dotarcie do przeciwległych, wschodnich stoków Apeninów zajęło nam cały dzień. Tej nocy spaliśmy w gospodzie wciśniętej między skaliste urwiska a gęsty las sosnowy. Kiedy rano obserwowałem wschód słońca z okna naszej izby na piętrze, dostrzegłem w dali srebrnobłękitną smugę; według Tirona był to już Adriatyk. Dzień wstał pogodny, niebo było bezchmurne. Ruszyliśmy w dalszą drogę ze zdjętym dachem, by cieszyć się słońcem i błękitem po dniach szarugi. Od naszego wyjazdu z Rzymu upłynęło jedenaście dni.

Po jakiejś godzinie natknęliśmy się na wojsko. Przejeżdżaliśmy akurat przez niewielką przełęcz, kiedy usłyszeliśmy niskie dudnienie marszowego bębna, niosące się echem przez fałdy terenu. Tiro polecił woźnicy zatrzymać wóz i zaczęliśmy nasłuchiwać. Wkrótce oprócz bębna dał się słyszeć odgłos kroków i stłumiony brzęk rynsztunku. Zostawiliśmy niewolników przy wozie, a sami wspięliśmy się na pobliską skałkę i spojrzeliśmy w dół. Od strony nadmorskiej równiny maszerowały tysiące żołnierzy. Ich połyskujące w porannym słońcu hełmy zlewały się w jedną migotliwą rzekę, w metalowego węża pełznącego nieubłaganie pod górę, przez granie, przełęcze, wokół stromych skał, wypełniając całą szerokość drogi, jak woda po ulewie wypełnia koryto wyschniętego strumienia.

– To ludzie Cezara czy Pompejusza? – spytałem.

Tiro zmrużył oczy i przysłonił je dłonią.

– Nie jestem pewien. Znam insygnia wszystkich kohort i legionów, ale są jeszcze za daleko, by coś rozpoznać.