– Wkrótce się zbliżą. Tempo mają ostre. Muszą ich być całe tysiące! Nie widać końca kolumny, musi ciągnąć się przez parę mil. – Obejrzałem się na nasz wóz. – Będziemy chyba musieli zjechać gdzieś na ubocze i przeczekać, aż przejdą. Może to zająć cały dzień.
– Co to może znaczyć? – Tiro pokręcił z niepokojem głową. – Nie wyglądają na pobitą armię, to pewne. Są zbyt zdyscyplinowani i jest ich zbyt wielu. Jeśli to wojsko Pompejusza, to nie mogli dotrzeć do gór, nie napotykając Cezara. To zaś by znaczyło, że Cezar poniósł klęskę. Pompejusz go zmiażdżył, a teraz wraz z senatorami, którzy z nim uszli, wraca do Rzymu. Kryzys zakończony… jeśli to ludzie Pompejusza…
Skinąłem głową, zastanawiając się, jak by to się odbiło na losie Dawusa i Metona. Brzęk zbroi, łomot bębna i miarowe, tysięczne kroki z każdą chwilą zdawały się narastać i przybliżać, odbijając się wielokrotnym echem od skał i krzyżując się w rozrzedzonym górskim powietrzu, aż zaczęło mi się wydawać, że dochodzą wprost z pustego nieba jak daleki, nieustający grzmot.
– A jeśli to wojsko Cezara? – spytałem.
– Nie wiem. Być może Cezar nie zdążył dopaść Pompejusza w Brundyzjum i teraz wraca z pustymi rękami? A może udało mu się go zdybać, roznieść jego siły i maszeruje na Rzym? Ale przecież nie mógł mieć dość czasu na oblężenie… To nie ma sensu. To musi być armia Pompejusza… Na jądra Numy! – Tiro nagle urwał i wciągnął głośno powietrze. Używał przekleństw tak rzadko, że popatrzyłem nań ze zdumieniem. Twarz miał koloru popiołu. – Oczywiście! Ani Cezar, ani Pompejusz!
– Tironie, mówisz bez sensu.
– Spójrz na tych jeźdźców w przedniej straży. Widzisz opaskę z polerowanej miedzi na ich hełmach?
Zmrużyłem oczy.
– Nie bardzo…
– Ja jestem pewien. To miedziana opaska. Oficerowie będą mieli miedziane dyski z lwią głową na napierśnikach, Domicjusz jest właścicielem kopalni miedzi. To jego kohorty, ludzie, którzy zdradzili go w Korfinium.
– Ścigają go teraz w związku z nie zapłaconym żołdem?
Tiro nie był w nastroju do żartów.
– Być może zwrócili się przeciw Cezarowi. Ale nie, wówczas maszerowaliby ku Pompejuszowi. – Obejrzał się niespokojnie za siebie. – Na Plutona! Nie ma sposobu, by ukryć wóz. Droga wciśnięta jest między skały i drzewa, a przez całe mile nie mijaliśmy żadnego rozstaju. Powinienem był znów zamienić go na wierzchowce dziś rano. Jadąc konno, mielibyśmy szansę się schować.
– Czy to ma znaczenie? Możemy w końcu być zwykłymi, przypadkowymi podróżnymi.
– Na tej drodze, Gordianusie, nie ma zwykłych, przypadkowych podróżnych.
Wydawał się bliski paniki. Usiłowałem go jakoś uspokoić.
– Schowajmy się zatem między głazami, Tironie. Woźnica może zostać przy wozie i powiedzieć im, że jedzie samotnie.
– Woźnica powie wszystko, co wie, kiedy tylko szczękną mu przy uchu mieczem.
– Zabierzemy zatem i jego.
– I zostawimy opuszczony wóz? To dopiero wyglądałoby podejrzanie! Z pewnością ruszyliby na poszukiwania i znaleźliby nas w parę chwil. I co wtedy? Czterej mężczyźni kryjący się w lesie, a więc mający coś do ukrycia?
– Masz rację. Nie mamy chyba innego wyboru, jak tylko zostać na wozie. Kiedy przednia straż się zbliży, pomachamy im wesoło, uśmiechniemy się i nawiążemy pogawędkę o ślicznej pogodzie.
Tiro westchnął ciężko.
– Chyba tak trzeba zrobić. Musimy udawać niewiniątka. Ty będziesz panem, ja twoim niewolnikiem. Dlaczego nie miałbyś jechać do obozu Cezara? Masz syna w jego armii.
– Tak, to dobre wytłumaczenie, tym bardziej że w części prawdziwe. Najpierw jednak opuśćmy tę skałę. Jak nas przyłapią na podglądaniu, mogą wziąć nas za szpiegów, nie uważasz?
Tiro uśmiechnął się blado.
– Ruszaj beze mnie. Muszę sobie ulżyć.
– No to już, nie krępuj się.
– Nie, tu nie chodzi o pęcherz. Taki strach przyprawia mnie o rozstrój jelit.
Tiro spiesznie zniknął między drzewami. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na nie kończącą się ludzką rzekę, wlewającą się drogą pod górę, po czym zsunąłem się ze skały i dołączyłem do niewolników. Tiro zjawił się w ostatniej chwili, tuż przed nadjechaniem pierwszego z żołnierzy. Jeździec posuwał się wolno, czujnie rozglądając się po okolicznych głazach i drzewach. Zatrzymał się o kilka kroków od nas. Obrzucił nas podejrzliwym spojrzeniem i zauważył żelazny pierścień na mym palcu.
– Kim jesteś, obywatelu? Co robisz na tej drodze?
– Nazywam się Gordianus. Jadę z Rzymu. Jesteś jednym z ludzi Cezara?
– Ja tu będę zadawał pytania, obywatelu. A ci inni?
– Woźnicę dostałem razem z wozem, wynajętym u karczmarza po drugiej stronie gór. Przeżyliśmy paskudną burzę, powiadam ci. Oby bogowie zesłali wam lepszą pogodę.
– A ci dwaj?
– To też niewolnicy. Tamten jest moim ochroniarzem, jak można się domyślić po jego wyglądzie. Całe szczęście, że go zabrałem! Nie ujechaliśmy nawet mili od miejskich rogatek, kiedy napadli na nas jacyś bandyci. Zabiliby nas, gdyby mogli, jestem pewien. Ale od tamtej pory nie mieliśmy żadnych kłopotów.
– A ten ciemny?
– To filozof, nazywa się Soskarydes.
Zwiadowca mierzył nas nieco wzgardliwym spojrzeniem. Należał widać do tych wojskowych, którzy cywilów zaledwie tolerują.
– Nie odpowiedziałeś mi jeszcze na pytanie, co tutaj robisz.
Zerknąłem na miedzianą opaskę na jego hełmie i odkaszlnąłem, by zyskać na czasie. On i jego towarzysze służyli kiedyś pod Domicjuszem, a teraz przysięgli lojalność Cezarowi… jak się domyślaliśmy. A jeśli się mylimy? Może dawni żołnierze Ahenobarbusa obrócili się przeciwko swemu nowemu wodzowi? Skąd mamy wiedzieć, czy na przykład Cezar nie poległ w boju, a ta armia maszeruje do Rzymu z jego głową na tyczce? Musiałem mu jednak coś powiedzieć. Przypomniałem sobie nagle o graczach z „Tawerny rozpusty”, rzucających kości z okrzykiem „Cezar!” na szczęście, i wziąłem głęboki wdech.
– Mój syn służy Cezarowi, jest w jego sztabie. Ten tu Soskarydes był jego nauczycielem. Możesz mnie nazwać mięczakiem, ale nie mogłem dłużej znosić niepokoju, czekając bezczynnie w Rzymie na wiadomości… no i jestem tutaj.
– Szukasz zatem Cezara?
– Tak.
Mężczyzna patrzył na mnie surowo przez długą chwilę, po czym podjął decyzję.
Uśmiechnął się i rzekł:
– Trzymaj się więc tej drogi, obywatelu, a go znajdziesz.
– W Brundyzjum? Takie plotki słyszałem po drodze.
Uśmiechnął się znowu, ale nie odpowiedział. Przyjazne traktowanie cywilów najwyraźniej ma swoje granice, pomyślałem. Po chwili nadjechał drugi żołnierz. Naradzali się przez chwilę na osobności, co chwila zerkając w naszą stronę. Potem nowo przybyły ruszył dalej, a ten, który mnie wypytywał, wrócił i rzekł:
– Możecie się jakoś wygodniej umościć, bo zostaniecie tu na dłużej. Za chwilę przemaszeruje tędy sporo żołnierzy.
– Jest ich wielu?
– Przekonasz się! – Żołnierz parsknął śmiechem. – Zostanę tu z wami, dopóki nie nadejdzie czoło kolumny. Po co macie odpowiadać na te same pytania mojemu dowódcy? On już sam zdecyduje, czy wam uciąć głowy! – Wyszczerzył zęby, by dać mi do zrozumienia, że to miał być żart.
Zerknąłem na Forteksa, który prychnął wzgardliwie na znak, że słowa żołnierza nie wywarły na nim wrażenia. Tiro stał spokojnie i wyglądał tak, jak filozof wyglądać powinien, woźnica zaś był nerwowy jak na woźnicę przystało. Z wolna nadciągnęła kolumna wojska; najpierw ujrzałem wyłaniające się znad grzbietu drogi szczeciniaste grzebienie hełmów potem sylwetki noszących je jeźdźców, na końcu ich wspaniałe rumaki. Za jadącymi na czele oficerami maszerowali dobosze; równy rytm werbli wibrował echem między skalnymi ścianami. Oficer w najpiękniej ozdobionym hełmie dał pozostałym znak, by jechali dalej, a sam ruszył w naszą stronę. Z miedzianej tarczy na jego napierśniku ryczał na nas bezgłośnie wspaniały, grzywiasty lew.