Выбрать главу

– Meldować! – rzucił krótko zwiadowcy.

– To podróżny z Rzymu, dowódco, ze swoimi niewolnikami. Nazywa się Gordianus.

Oficer popatrzył na mnie bystro.

– Gordianus? Dlaczego to imię wydaje mi się znajome?

– On mówi, że ma syna w sztabie Cezara.

– Ach, tak! Gordianus Meto, wyzwoleniec. Spotkałem go w Korfinium. A więc ty jesteś jego ojcem? – zwrócił się do mnie. – Ani trochę nie jesteś do niego podobny… No, ale to w końcu nic dziwnego. Ja jestem Marek Otacyliusz, dowódca kohorty. Co ty, na Hades, tutaj robisz?

– Chcę się zobaczyć z synem. Czy ma się dobrze?

– Dość dobrze, kiedy go ostatnio widziałem.

– Nie jest zatem z wami? To nie jest armia Cezara?

– Owszem, to jest armia Cezara. Każdy człowiek, którego tu widzisz, zaprzysiągł mu wierność. On sam pilnuje interesu na wybrzeżu, a te kohorty wysyła na Sycylię.

Takiej właśnie strategicznej decyzji można było oczekiwać od Cezara: nie wystawiać na próbę lojalności świeżo pozyskanych spod komendy wrogiego wodza oddziałów, rzucając je w pogoń za Pompejuszem, ale odkomenderować je w inny rejon.

– Mój syn jest więc z Cezarem? Gdzie ich szukać?

Otacyliusz się zawahał, po czym skinieniem głowy odprawił zwiadowcę.

– Ruszaj naprzód, ja się tym zajmę.

Żołnierz zasalutował i spiął konia, aby dogonić swoją drużynę straży przedniej. Przez przełęcz przelewały się rzędy zbrojnych sunących miarowym krokiem pod górę; zimowe płaszcze mieli odrzucone na plecy jak peleryny, na piersi każdego lśniła łuskowa zbroja. Oficer uśmiechnął się i rzekł:

– Chyba nie muszę kryć przed wami zamiarów Cezara. On już…

Woźnica nagle zeskoczył z kozła i wymierzywszy w nas oskarżycielsko palec, krzyknął:

– Oni kłamią!

Koń Otacyliusza spłoszył się nagłym ruchem i wierzgnął nerwowo. Zanim nawet oficer zdążył choćby unieść rękę, już z maszerującej kolumny oderwały się dwa rzędy żołnierzy. W oka mgnieniu zostaliśmy otoczeni pierścieniem wymierzonych w nas włóczni. Dowódca opanował wierzchowca i spojrzał na mnie, a potem na bezzębnego niewolnika.

– Co się tu dzieje?

– Oni kłamią! – powtórzył woźnica, wskazując na Tirona. – Ten tam coś knuje. Mój pan w Beneventum kazał mi mieć na niego oko. On ma jakiś dokument z pieczęcią Pompejusza Wielkiego.

– Czy to prawda? – Oficer zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem.

Poczułem, że włosy jeżą mi się na karku. Otworzyłem usta, gorączkowo zastanawiając się, jak odpowiedzieć. Uprzedził mnie jednak Tiro.

– Panie, czy mogę sam odpowiedzieć? – zapytał mnie.

– Możesz, Soskarydesie.

– To ten nic niewart woźnica jest kłamcą, panie. – Tiro nie podnosił głowy, zwracając się do oficera. – Kłócił się ze mną przez całą drogę z Beneventum. Ma mi za złe, że ja siedziałem z moim panem suchy pod dachem, podczas gdy on moknął i marzł na koźle, kiedy jechaliśmy przez góry. Myślę, że przeziębił sobie mózg. Wymierzcie mu, panie, kilka batów a zobaczymy, czy będzie się trzymał swojej bajeczki!

Usta woźnicy ułożyły się w bezzębny okrąg gniewu.

– Nie, nie! To ludzie Pompejusza, panie! Mój pan tak powiedział. Nie chciał dać im wozu, ale musiał z powodu tego dokumentu, który ma przy sobie ten kłamca! Przeszukaj go jeśli mi nie wierzysz!

Oficer wyglądał na zakłopotanego. Łączyła nas osoba Metona… jeżeli rzeczywiście powiedziałem mu prawdę.

– Co masz mi do powiedzenia o tym dokumencie… Gordianusie?

Obejrzałem się na Tirona.

– Na Herkulesa, Soskarydesie, o czym ten niewolnik mówi?

– Nie mam pojęcia, panie. – Tiro patrzył na mnie spokojnie. – Niech mnie ten oficer zrewiduje, jeśli ma ochotę.

– Będę musiał was wszystkich zrewidować – wtrącił Otacyliusz.

Zaczęli od skonfiskowania naszej broni. My z Tironem mieliśmy po sztylecie, a Forteks nosił dwa. Musieliśmy pozostać na wozie, a żołnierze zabrali się do przeszukiwania naszych sakw, w których oczywiście nie znaleźli nic podejrzanego. Potem kazali nam wstać i rozebrać się.

– Przepaski biodrowe też? – spytałem, starając się grać oburzonego takim traktowaniem obywatela.

– Niestety tak. – Otacyliusz skrzywił się i odwrócił głowę, dzięki czemu przyłapał kilku przechodzących żołnierzy na szyderczym śmieszku. – Hej, wy tam! Patrzeć przed siebie i nie gapić się! – warknął ostro.

Stanąłem nago i wyciągnąłem ręce otwartymi dłońmi ku niemu.

– Jak widzisz, dowódco kohorty, nie mam nic do ukrycia. Moi dwaj niewolnicy także.

Otacyliusz miał zawstydzoną minę.

– Oddać im ubrania! – rozkazał, po czym zwrócił się do woźnicy, który skulił się ze strachu: – I co ty na to?

Poczułem się lepiej, osłonięty znów swoją przepaską. Naciągnąłem tunikę i powiedziałem:

– Mam tylko nadzieję, dowódco, że dla zadośćuczynienia za ten incydent wypożyczysz mi kilku ludzi… i odpowiednie utensylia… by odpowiednio ukarać kłamliwego woźnicę.

– Nie! – zajęczał stary niewolnik. – Zwróćcie mnie memu panu w Beneventum! Tylko on ma prawo wymierzać mi karę!

– Bzdura! – przerwałem mu surowo. – Zostałeś mi wynajęty razem z wozem. Dopóki jesteś w mojej służbie, mam pełne prawo cię karcić.

– Za wprowadzenie w błąd oficera rzymskiej armii w czasie kryzysu ten niewolnik podlega karze śmierci w myśl prawa wojennego, a jego pan karze grzywny – rzekł lodowatym tonem Otacyliusz.

Poczułem przypływ litości dla przerażonego nie na żarty niewolnika, który teraz sam znalazł się w najeżonym kręgu włóczni. Czemu nie trzymał języka za zębami?

– Nie, panie, czekajcie! – Stary rzucił się ku oficerowi.

Jeden z żołnierzy pchnął go włócznią w ramię, na którym wykwitła jasnoczerwona plama krwi. Niewolnik schwycił się za zranione miejsce i jęcząc, próbował tłumaczyć:

– Ta skała, panie! Ci dwaj wspięli się na nią, zanim nadeszliście, by was szpiegować!

– Ciekawość nie jest występkiem – rzekł Otacyliusz.

– Ale czy nie rozumiesz? To tam musieli ukryć dokument! Zobaczyli was i pozbyli się go albo zniszczyli! Idźcie tam poszukać, musi tam być!

Tiro przewrócił oczami z niesmakiem.

– Ten kłamliwy niewolnik każe wam przeszukać każdą piędź ziemi stąd do Beneventum, jeśli go posłuchasz, panie. Ty kłamliwy głupcze, jeśli przestaniesz łgać i powiesz prawdę, może pan dowódca okaże ci łaskę i pozwoli ci umrzeć szybko i bezboleśnie!

Otacyliusz patrzył na mnie, zaciskając szczęki. Ja trzymałem się roli wzburzonego obywatela i odpowiadałem mu gniewnym spojrzeniem. Uświadomiłem sobie, że nie oddał nam sztyletów, czyli jeszcze nie zdecydował, co z nami począć. W końcu przywołał kolejną dziesiątkę żołnierzy.

– Ruszajcie na to wzgórze i przeszukajcie je dokładnie przynieście mi wszystko, co mogło tam zostać porzucone przez podróżnego: jakąkolwiek sakwę czy mieszek, kawałek pergaminu, nawet najmniejszy czy nadpalony.

Z pewnością niczego nie znajdą, pomyślałem. Tiro był ze mną na skale, nic nie wspominał o swoim paszporcie kuriera, nie widziałem też, by go chował. Jedynym śladem ludzkiej obecności będzie to, co Tiro pozostawił, kiedy poszedł sobie ulżyć…

Zdałem sobie nagle sprawę, że mój towarzysz podróży nie zamarudził tam tak długo tylko z powodu biegunki. Poszedł do lasu właśnie po to, by pozbyć się kompromitującego dokumentu. Pergamin pali się łatwo, można go też podrzeć, a strzępki wgnieść w ziemię, zżuć albo nawet połknąć. Czy jednak Tiro tak postąpił, czy tylko wetknął paszport w jakąś dziurę, chcąc go później odzyskać? Nie patrzyłem w jego stronę w obawie, że wyraz twarzy może mnie zdradzić. Przyglądałem się więc rozbiegającym się po zboczu żołnierzom, aż w końcu nie wytrzymałem i zerknąłem na Tirona. Nasze oczy spotkały się na jedno mgnienie, ale ja wiedziałem już, że nie zniszczył dokumentu. Ogarnął mnie strach, aż na chwilę zaparło mi dech. Może żołnierze zadowolą się przeszukaniem samej tylko skały, pocieszałem się w myślach, ale bez cienia przekonania. Ci ludzie są wyszkoleni w tropieniu śladów, szukaniu oznak czyjegoś przejścia i wykrywaniu tajnych skrytek. Ich dowódca wydał rozkaz przeszukania terenu i przyniesienia wszystkiego, co można znaleźć, i to właśnie zrobią.