Staliśmy z Tironem i Forteksem na wozie i czekaliśmy. Woźnica ściskał zranione ramię i szlochał cicho. Drogą sunął nieprzerwany ludzki potok. Czułem narastające napięcie, jak na sztuce w teatrze, kiedy nadchodzi odmiana losu bohaterów. Wreszcie wysłany na poszukiwania oddziałek zaczął dziarskim truchtem zbiegać ze zbocza ku drodze. Znaleźli nie jeden, ale kilka przedmiotów. Czy istnieje rzymska droga, która nie byłaby zaśmiecona na poboczach? Przynieśli but, nadgryziony przez jakieś zwierzę o spiczastych zębach, odłamek kości słoniowej, który wyglądał na fragment skrobaczki, jakiej używa się w łaźniach do czyszczenia skóry. Był tam też kawałek tkaniny, być może dziecięca przepaska biodrowa, zabrudzona i wyrzucona, najcenniejszym zaś znaleziskiem okazała się grecka srebrna drachma, poczerniała ze starości.
– Znaleźliśmy też to, dowódco. Był ciasno zrolowany i wciśnięty między kamienie na przeciwległym zboczu wzgórza.
Żołnierz wręczył swemu przełożonemu pergamin. Otacyliusz rozwinął go i zaczął czytać. Mina zmieniła mu się nie do poznania.
– Paszport kuriera – powiedział cicho. – Wydany na mocy senatus consultum. Podpisany przez samego Pompejusza i z jego osobistą pieczęcią. – Spojrzał na mnie znad dokumentu. – I jak to wytłumaczysz, Gordianusie? Jeżeli naprawdę nim jesteś…
Rozdział 15
Żołnierze mijali nas nie kończącym się korowodem ludzkich twarzy: czasem z malującą się na nich pogardą, częściej zwykłą ciekawością, a z rzadka nawet litością. Musieliśmy przedstawiać nędzny widok – czterech mężczyzn z rękami związanymi z tyłu, połączonych sznurem za kostki i prowadzonych w dół skrajem drogi przez jadącego konno samego dowódcę kohorty. Za nami szedł żołnierz, co jakiś czas zagrzewając nas szturchnięciami włócznią do żwawszego ruchu. Ranny woźnica wlókł się ostatni w rzędzie, osłabiony i bliski omdlenia. Z trudem utrzymywał narzucone przez dowódcę tempo. Ubita na poboczu brukowanej drogi ścieżka, którą nas prowadzono, była nierówna i biedaczysko co chwila potykał się, szarpiąc sznurem łączącym go z nami. Forteks wpadał na Tirona, a ten na mnie. Żołnierz dźgał wtedy woźnicę ostrzem włóczni, niewolnik krzyczał, maszerujący legioniści wybuchali śmiechem, jakbyśmy odgrywali zabawną pantomimę na ich użytek. Od czasu do czasu Otacyliusz oglądał się na mnie przez ramię z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Trzymał w ręku sznur, którego drugi koniec tworzył pętlę na mej szyi. Pomimo moich wysiłków, by trzymać tempo i nie pozwalać na zbytnie napięcie sznura, szybko miałem otartą skórę i zbolały od szarpnięć kręgosłup. Czułem się, jakby za chwilę miała mi odpaść głowa.
Mogliśmy wszyscy zginąć w chwili, kiedy Otacyliusz odkrył nasze kłamstwo. Stanowiliśmy nieoczekiwaną anomalię, zakłócenie w przemarszu armii, krótko mówiąc problem, którego należy się pozbyć. Mógł kazać nas zabić na miejscu.
Gdy tylko do jego rąk trafił paszport Tirona, zacząłem się gotować na taką ewentualność. Aby odwrócić myśli od grozy sytuacji, zacząłem snuć w duchu wiązankę złorzeczeń. Dlaczego ten głupi Tiro nie zniszczył pergaminu? Dlaczego uparł się przy tym skrócie, zamiast spokojnie ciągnąć dalej wzdłuż Via Appia? Dlaczego nie zaciągnęliśmy tego drania woźnicy w las przed nadejściem żołnierzy i nie ucięliśmy mu gadatliwego jęzora? Dlaczego nie zostawiliśmy go razem z wozem w zajeździe…Ta lista pytań bez odpowiedzi kręciła się w mojej głowie bez końca podczas naszego bolesnego marszu, którego monotonię przerywało jedynie kolejne szarpnięcie za szyję, kiedy woźnica się potykał, jego jęk po zainkasowaniu ciosu od żołnierza i śmiech z szeregów legionistów, kwitujący te jakże zabawne wydarzenia.
– Kim są ci nędznicy? – spytał któryś.
– To szpiedzy! – odpowiedział mu domyślny kolega.
– Co z nimi zrobią?
– Jak to co? Powieszą głowami w dół i obedrą żywcem ze skóry!
To wywołało pisk przerażenia woźnicy, który od razu też niemal się przewrócił i upokarzająca pantomima powtórzyła się znowu, czemu towarzyszyły gromkie śmiechy żołnierzy. Nawet najbardziej niezdarna trupa aleksandryjskich błaznów nie umiałaby zrobić śmieszniejszego przedstawienia.
A właściwie co Otacyliusz zamierza z nami zrobić? To, że dotąd nas nie zabił, mogło dawać jakąś nadzieję. Ale czy naprawdę? Musiał uznać, że jesteśmy szpiegami. Szpiedzy znają różne sekrety, a te bywają cenne. My w takim razie również jesteśmy cenni. Podejrzewałem jednak, że w odniesieniu do szpiegów rzymscy wojskowi, podobnie jak rzymscy sędziowie w odniesieniu do niewolników, znają tylko jeden wiarygodny sposób wyciągania tajnych wiadomości: przez tortury. Nasze życie zostało oszczędzone, ale w jakim celu? Po co prowadzą nas na nizinę, na tyły armii? Stwierdziłem bardzo szybko, że lepiej w kółko oskarżać Tirona za nasze nieszczęście, niż spekulować na temat najbliższej przyszłości.
– Gordianusie! – Szept Tirona wyrwał mnie z zamyślenia. – Jak już się znajdziemy tam, dokąd nas prowadzą…
– Cisza! – Otacyliusz obejrzał się przez ramię i zgromił nas wzrokiem.
Okrutniejszy człowiek mógłby w tej chwili podkreślić swój rozkaz szarpnięciem za sznur na mojej szyi. Widziałem jednak po jego oczach, że nie pozbył się jeszcze wątpliwości. Jeżeli podałem mu prawdziwą tożsamość, to jestem ojcem zaufanego współpracownika Cezara, człowieka, którego Otacyliusz poznał osobiście. Z drugiej strony okłamałem go w sprawie Tirona, którego paszport wskazuje na nasz bezpośredni związek z Pompejuszem. Jeśli zaś woźnica mówił prawdę, to mój niewolnik Soskarydes jest w istocie rzeczywistym przywódcą naszej malutkiej grupki. Czy więc kłamałem także w sprawie koligacji z Metonem? Otacyliusz stał przed dylematem, a jego żołnierski instynkt nakazywał mu przekazywać dylematy swoim przełożonym.
Przyszło mi na myśl, że mam szansę ujść z głową na karku tylko wtedy, gdy będę stanowczo upierał się przy swojej tożsamości. W tym celu jednak musiałbym zdradzić Tirona. Jak inaczej wytłumaczyć posiadanie przezeń dokumentu wydanego przez Pompejusza? Gdyby jego prawdziwe imię zostało odkryte, zapewne sprowadzono by jakiegoś wyższego dowódcę, aby go zidentyfikował; jako sekretarz Cycerona Tiro był osobą dobrze znaną na Forum. Co mogliby z nim zrobić? Czy uwolniliby go, tak jak Domicjusza, i odesłali bez szwanku do Cycerona? Miałem co do tego poważne wątpliwości. Tiro to nie Domicjusz. Jest obywatelem i domownikiem senatora, ale tylko dlatego że Cycero go wyzwolił. A co mogło czekać byłego niewolnika, przemierzającego kraj jako szpieg pod fałszywym nazwiskiem, który w dodatku bezczelnie okłamał rzymskiego oficera? Nie wierzyłem, że mogą go po prostu puścić wolno.
Takie denerwujące myśli i obawy odwracały przynajmniej moją uwagę od coraz częściej się powtarzających szarpnięć, potknięć i pchnięć z tyłu przy nieodmiennym akompaniamencie śmiechu żołnierzy. Byłem znużony i spragniony, a w głowie mi szumiało, jakby rój pszczół latał mi pod czaszką – Wlekliśmy się tak po pochyłej ścieżce, aż w końcu dotarliśmy do rozległej łąki górującej nad nadmorską równiną i widniejącym w oddali srebrzystym spłachciem Adriatyku. Tu właśnie maszerująca kolumna musiała obozować minionej nocy. Wciąż jeszcze stał na środku jeden duży namiot. Mijaliśmy akurat miejsce zbiórki, gdzie ostatnia kohorta formowała się do marszu. Na pół zamroczony ze zmęczenia i bólu zastanawiałem się, ilu też właściwie widziałem żołnierzy przez ostatnie parę godzin. Jeśli kolumnę stanowiła cała armia Domicjusza z Korfinium, to było tam trzydzieści kohort, sześciuset ludzi w każdej, a każdy z nich przeszedł obok mnie. Wiedziałem więc teraz dokładnie, jak wygląda przemarsz osiemnastotysięcznej armii. Ilu ludzi Cezar ma w Italii, skoro mógł sobie pozwolić na wyprawienie tak wielu żołnierzy na Sycylię?