Выбрать главу

– Nie jesteśmy bynajmniej z Cyceronem przyjaciółmi, trybunie.

– Nie musisz się tłumaczyć. To samo jest z Cezarem. Kłócimy się, ilekroć w rozmowie padnie hasło „Cycero”. On każe mi przestać jazgotać, a ja pytam, po co hoduje takiego skorpiona. „Użyteczny”, odpowiada mi za każdym razem, jak gdyby to był najbardziej ważki argument. „Cycero może się kiedyś przydać”. – Antoniusz się roześmiał. – No, tobie się przydał, skoro dostałeś od niego ten Pompejuszowy pergamin! Ale w rezultacie tylko wpadłeś w tarapaty, co? Masz szczęście, że Marek Otacyliusz przyprowadził cię prosto do mnie, bo inaczej mógłbyś stracić głowę! Ale ty zawsze musiałeś mieć szczęście, skoro udało ci się dożyć twoich lat. Niech mnie, ojciec Metona Gordianusa podejrzany o szpiegostwo na rzecz Pompejusza! Jakim dziwnym miejscem stał się ten świat!

– Pewnie dziwniejszym, niż myślisz – mruknąłem pod nosem.

– No, wszystko to wyjaśnimy w Brundyzjum.

Antoniusz wydawał się zadowolony z zamknięcia tematu, ale jego słowa sprawiły, że znów zacząłem odczuwać zdenerwowanie. Co jeszcze trzeba wyjaśniać, skoro on zaakceptował moje tłumaczenie? Pozostał oczywiście problem woźnicy. Co się stanie, kiedy ustąpi jego gorączka? I co będzie, gdy ktoś rozpozna w Soskarydesie Tirona? Jak wówczas wytłumaczę się ze współudziału w tej maskaradzie? Teraz już nie mogłem go wydać; chyba nie mógłby wpaść w gorsze ręce. Z łatwością mogłem sobie wyobrazić, jak Marek Antoniusz wyładowuje złość na Cycerona na jego najbardziej zaufanym sekretarzu

– Cóż się tak zafrasowałeś, Gordianusie? – Antoniusz wyciągnął dłoń i ścisnął mnie za udo. – Nie martw się, już wkrótce się zobaczysz z Metonem. Trzy dni jazdy i staniemy w Brundyzjum. Jeśli szczęście nie przestanie nam dopisywać, powinniśmy dotrzeć tam akurat na czas, aby zobaczyć ostatni bój Pompejusza!

Tej nocy rozbiliśmy obóz w płytkiej dolince między niskimi wzgórzami, około pół mili od drogi. Antoniusz nie omieszkał podkreślić walorów obronnych wybranego miejsca.

– Czy istnieje realne zagrożenie atakiem, trybunie? – spytałem. – Po prawej mamy góry, po lewej morze. Za nami leży Korfinium obsadzone przez wojsko Cezara, przed nami zaś Brundyzjum, które otaczają, jak mniemam, jego główne siły. Zdaje mi się, że jesteśmy bezpieczni jak pająk na dachu.

– Oczywiście, że tak. To przez lata spędzone w Galii. Nigdy nie zakładam obozu, nie myśląc o tym, że coś niewidzialnego może się czaić gdzieś w pobliżu.

– Czy wobec tego mogę odzyskać mój sztylet, skonfiskowany przez Otacyliusza? Moim niewolnikom też je zabrał.

– Jasne, że tak. Gdy tylko rozbijemy obóz.

Jego ludzie zrzucili zbroje i zajęli się pracami obozowymi: rozstawiali namioty, kopali latrynę, rozpalali ogień.

Zacząłem się rozglądać za wozem bagażowym; otaczała go grupka żołnierzy, patrzących na coś, co leżało na ziemi.

– Gorączka musiała go zabić.

– To się czasem dzieje piorunem przy takich ranach. Widziałem już silniejszych ludzi i z mniejszym krwawieniem, którzy umarli jeszcze szybciej od niego.

– To w końcu tylko stary niewolnik, a słyszałem, że sprawiał kłopoty.

– O, idzie przyjaciel trybuna. Przepuśćcie go!

Żołnierze rozstąpili się przede mną. Podszedłem bliżej i zobaczyłem ciało starego woźnicy złożone obok wozu. Ktoś już skrzyżował mu ręce na piersiach i zamknął powieki.

– Musiał umrzeć już kilka godzin temu – rzekł wyjaśniająco najbliższy z żołnierzy. – Był już martwy, kiedy zabraliśmy się do rozładowywania wozu.

– A gdzie pozostali? – Rozejrzałem się wokoło. – Gdzie dwaj niewolnicy, którzy z nim jechali?

Tiro i Forteks wystąpili naprzód. Żaden nie odezwał się słowem. Po chwili żołnierzy wezwano do innych zajęć i zostaliśmy sami. Przyklęknąłem przy zwłokach. Po śmierci twarz starego była jeszcze bardziej wychudła, policzki zapadły się wokół bezzębnych ust. Nawet nie wiem, jak ma na imię, pomyślałem. Kiedy czegoś od niego chciałem, wołałem po prostu: „Woźnico!” Odwróciłem ciało na bok. Oprócz zadanej włócznią rany w ramieniu miał jeszcze kilka mniejszych ran kłutych, odniesionych podczas marszu, ale wyglądały niegroźnie. Sandały były cienkie, a na piętach widniały liczne otarcia i pęcherze. Sznur poranił mu też skórę nad kostką, miał też chyba siniaki na szyi, choć w szybko gasnącym świetle dnia nie widziałem ich wyraźnie. Odruchowo dotknąłem własnej szyi otartej przez pętlę; niewolnik nie był jednak prowadzony w ten sposób. Spojrzałem na stojących nade mną Tirona i Forteksa.

– Został uduszony, prawda? – spytałem cicho.

Tiro uniósł brwi.

– Słyszałeś tych żołnierzy. On zmarł od gorączki wywołanej przez ranę. Był stary i słaby, marsz z gór go wykończył. Sam jest sobie winien.

– Te przebarwienia na szyi…

– Plamy wątrobowe? – podsunął Tiro.

Wstałem i spojrzałem mu prosto w oczy.

– Myślę jednak, że został uduszony. Twoją ręką, Tironie?

– Oczywiście, że nie. Forteks jest wyszkolony do tego.

Popatrzyłem na niewolnika, ale on nie podniósł oczu.

– Musieliśmy to zrobić, Gordianusie – szepnął Tiro – Mógł wydobrzeć i znów zacząć mówić.

Patrzyłem mu w oczy, nie odzywając się.

– Nie sądź mnie, Gordianusie! W takich czasach człowiek musi postępować wbrew własnej naturze. Możesz powiedzieć że nie zrobiłbyś tego samego?

Odwróciłem się i bez słowa ruszyłem w stronę ogniska.

Rozdział 16

Antoniusz ani myślał zastanawiać się nad przyczyną śmierci starego woźnicy. Nawykł do widoku ludzi umierających z powodu na pozór niegroźnych ran i miał na głowie ważniejsze problemy. Na drugi dzień rano żołnierze wrzucili zwłoki do latryny i zakopali ją przed wyruszeniem. Pogrzeb niewolnika nie wymagał żadnych innych ceremonii. Kiedy już siadaliśmy na koń, Antoniusz rzucił mi tylko mimochodem, że powinienem postarać się zawiadomić właściciela woźnicy o tym, co się stało z jego człowiekiem i wozem.

– Jeśli podejrzewasz, że jest on typem skłonnym do wytaczania procesów, możesz mu zaoferować jakieś symboliczne odszkodowanie. Niewolnik na pewno nie był wiele wart. A zresztą, skoro gość honorował twój paszport kuriera, technicznie nic mu nie jesteś winien. Niech skarży Pompejusza! – Antoniusz wybuchnął śmiechem, a potem spoważniał i pokręcił głową. – Cywile zawsze ponoszą straty podczas wojen. Spalone domy, zbiegli niewolnicy… W krajach takich jak Galia miejscowi muszą sami naprawiać doznane szkody, ale w Italii będzie inaczej. Niech tylko sytuacja wróci do normy, a nastąpi zalew pozwów sądowych. Oskarżenia o zniszczenia, sprawy o odszkodowania, petycje o zwolnienia z podatków. Sądy będą zablokowane, a i Cezar będzie miał pełne ręce roboty.

– No i adwokaci, jak Cycero – dodałem.

– Jeśli Cycero będzie jeszcze miał ręce – odparł Antoniusz.

Biegnąca wzdłuż wybrzeża droga była na ogół prosta i płaska, ale w nie najlepszym stanie. Zimowe wichury uszkodziły niektóre odcinki, wyrywając z bruku kamienie i podmywając podsypkę. Normalnie takie usterki niezwłocznie naprawiłyby brygady niewolników przysłane przez miejscową administrację, ale panujący w regionie chaos na to nie pozwalał. Niedawne przemarsze ogromnej masy ludzi wozów i koni – najpierw armii Pompejusza, potem Cezara – dodatkowo pogorszyły sytuację. Mimo fatalnych warunków przebyliśmy jednak tego dnia czterdzieści mil, utrzymując takie tempo także przez dwa następne dni.

Miałem już wcześniej, przed paroma laty, okazję podróżować z Markiem Antoniuszem; teraz znów się przekonałem, że jest wspaniałym towarzyszem. Był znanym lekkoduchem i zdawał się zawsze dobrze bawić, czy to na polu bitwy w Galii, na szalonym przyjęciu na Palatynie, czy w izbie senatu. Miał mnóstwo pysznych dykteryjek do opowiadania, ale z ochotą słuchał też moich, dopóki dotyczyły rozwiązłych kobiet, matactw politycznych lub procesów o morderstwo, a najlepiej wszystkich trzech tematów naraz. Tirona prawie nie widywałem; jechał wozem bagażowym i starał się nie pokazywać Antoniuszowi.