Trzeciego dnia podróży, dobę po idach marcowych i w przeddzień liberaliów, dotarliśmy w okolice Brundyzjum. Nasze pojawienie się zostało spostrzeżone przez straże wystawione na niskim wzgórzu po wschodniej stronie drogi i wkrótce na spotkanie Antoniuszowi wyjechał jakiś centurion, zarumieniony z podniecenia.
– Trybunie, przybywasz w samą porę! – zakrzyknął zamiast powitania.
– W samą porę na co?
– Nie wiem dokładnie, ale ludzie na posterunkach po przeciwnej stronie pagórka wiwatują na całe gardło. Coś się dzieje w porcie.
– Prowadź więc! – rzucił Antoniusz.
Zawahałem się, czy mam podążać za nim, niepewny swej roli w bezpośredniej bliskości pola bitwy. Antoniusz obejrzał się jednak przez ramię i krzyknął:
– Czemu tam stoisz, Gordianusie? Jedziemy!
Ruszyliśmy ku szczytowi wzgórza. Ustawiono tam kilka namiotów dla dość licznego oddziału straży tylnej. Roztaczała się stąd rozległa panorama całej okolicy; na północy plażę i drogę widać było na kilka mil w obie strony. Centurion musiał nas widzieć już od paru godzin. Od strony południowej mieliśmy świetny widok na samo miasto, port i morze. Centurion poprowadził nas do najlepszego miejsca, z dumą oznajmiając, że sam Cezar tam stał, kiedy planował oblężenie Brundyzjum.
Opasane murami obronnymi miasto stoi na półwyspie otoczonym półkolistym naturalnym portem, połączonym z Adriatykiem wąską cieśniną. Topografię terenu najłatwiej sobie wyobrazić przez ułożenie prawej dłoni w kształt odwróconej litery C. Przestrzeń zamknięta łukiem utworzonym przez kciuk i palec wskazujący to ów półwysep, oba palce przedstawiają północny i południowy kanał portowy, a nadgarstek będzie cieśniną, przez którą statki muszą przepłynąć na morze. Z naszego punktu obserwacyjnego miasto wyglądało jak skupisko kamienic, magazynów i świątyń, ciasno stłoczonych w obręczy murów. Na wieżach i blankach wyraźnie widać było żołnierzy Pompejusza; ich hełmy i groty włóczni połyskiwały w zachodzącym słońcu. Wzdłuż biegnącej między północnym i południowym kanałem zachodniej ściany miasta, od strony lądu, rozciągał się obóz oblegających. Siły Cezara wydały mi się olbrzymie. Katapulty i balisty stały całymi szeregami, z których tu i ówdzie sterczały sylwety ruchomych wież oblężniczych, jeszcze wyższych niż mury miejskie. Nie dostrzegłem jednak niczego, co mogłoby być powodem poruszenia wśród obserwatorów. Machiny i wieże stały bezczynnie, nad miastem nie unosiły się dymy, nie widziałem też oznak walki pod murem.
– Tam! – Antoniusz wskazał poza miasto, w kierunku wejścia do portu.
Od strony otwartego morza podchodziła flotylla dużych okrętów. Kilka z nich osiągnęło już wejście do cieśniny i wyglądało na to, że manewrują tak, aby wpływać do portu pojedynczo, wyciągniętym rzędem. Zdziwiło mnie to, sam bowiem niegdyś wypływałem w morze z Brundyzjum i wiem, że wejście jest dostatecznie głębokie i szerokie, by kilka statków mogło płynąć obok siebie. Te jednak wyraźnie zamierzały posuwać się jeden za drugim, trzymając się jak najbliżej środka cieśniny.
Kiedy pierwszy z okrętów wszedł na tor wodny, zorientowałem się, dlaczego ich kapitanowie wybrali taki wariant podejścia. Widok był tak zaskakujący, że z trudem mogłem uwierzyć własnym oczom.
W najwęższej części cieśniny zbudowano coś w rodzaju wielkich pirsów, wysuniętych daleko w wodę z obu przylądków, które niemal stykały się na środku, zamykając wejście do portu; tak w każdym razie wyglądało to z daleka. Na tych falochronach ustawione były w pewnych odstępach niewysokie wieże z machinami bojowymi.
– Na mojego przodka Herkulesa, cóż my tu widzimy? – mruknął Antoniusz, równie zaskoczony jak ja.
Odwrócił się i przebiegł wzrokiem po przyglądających się scenie żołnierzach, po czym zawołał do niskiego brodacza stojącego na skałce i mamroczącego coś pod nosem.
– Witruwiuszu!
Mężczyzna zamrugał jak wyrwany ze snu i spojrzał w naszą stronę.
– Inżynierze Witruwiuszu, do mnie! – powtórzył Antoniusz.
Wezwany zsunął się ze skały i ruszył truchtem ku nam.
– Trybunie, wróciłeś do nas!
– Stwierdzasz fakt, Marku Witruwiuszu. Mniej oczywiste jest to, co obserwujemy tam, w porcie. Co się, na Hades, dzieje?
– Ach… Może wejdziemy gdzieś wyżej, trybunie? – Witruwiuszu spojrzał w stronę cieśniny, ale przy jego niskim wzroście czubki drzew trochę przesłaniały mu widok.
Poszliśmy za nim do jego skałki. Wspiął się na nią i stanął z założonymi rękami, spoglądając ku manewrującym okrętom.
– A więc, trybunie, jeśli wolno mi wyjaśnić… – W jego tonie pobrzmiewała nuta pobłażliwej wyższości typowa dla budowniczych, nawet w rozmowie z przełożonymi, jeżeli ci ostatni mają niezbyt wielkie pojęcie o arkanach architektury lub matematyki. – Przed siedmioma dniami przybyliśmy pod Brundyzjum. Cezar od razu otoczył miasto i port. Rozmieścił większość ze swych sześciu legionów pod murem zachodnim, ale i na przylądkach najwęższej części kanału wejściowego. Nasz wódz miał nadzieję, że złapie w pułapkę nie tylko Pompejusza, ale i obu konsulów oraz przybyłych tu z nim wielu senatorów, chcąc zmusić ich do niezwłocznych pertraktacji i zakończenia kryzysu.
– Ale… – wtrącił Antoniusz, by go ponaglić.
– Ale wieści nie były dobre. Nasi szpiedzy donosili wcześniej, że Pompejusz zgromadził liczną flotę, a my zastaliśmy w porcie tylko parę jednostek. Gdzie więc podziała się ta flota? Niestety okazało się, że zanim tu nadciągnęliśmy, Pompejusz zdążył odesłać konsulów, senatorów i znaczną część swojej armii na drugi brzeg Adriatyku, do bezpiecznego Dyrrachium. Zawsze dążący do pokoju nasz wódz próbował układać się bezpośrednio ze swym rywalem, ale Wielki odpowiedział, że bez obecności konsulów nie może zostać zawarte żadne legalne porozumienie. No i po układach. Szpiedzy z Brundyzjum donosili nam… Wielki traktuje ich z pogardą, więc chętnie garną się do Cezara… donosili, że Pompejusz zatrzymał przy sobie dwadzieścia kohort. Nie po to, by bronić się tu bez końca… jakże mógłby to robić, mając zaledwie dwanaście tysięcy żołnierzy przeciw trzykrotnie silniejszemu przeciwnikowi?… ale na tyle długo, by jego flota dotarła do Dyrrachium, wysadziła pasażerów i wróciła po resztę obrońców. Nasz wódz nie zamierzał pozwolić Pompejuszowi się wymknąć, skoro aż tak daleko zaszedł w pościgu za nim. Zwrócił się zatem do mnie: „Musimy ich zatrzymać Witruwiuszu! Nie można pozwolić, aby jego okręty wpłynęły do portu, gdy wrócą, a jeśli już im się to uda, wówczas nie damy im znów odpłynąć. Ja jednak nie mam własnej floty, a moi ludzie nie potrafią maszerować po wodzie”. To mi wygląda na problem ściśle inżynierski, Marku Witruwiuszu powiedział i spytał, czy potrafię zablokować port. Odrzekłem że tak, a on na to: „Uczyń to zatem!” – Witruwiusz zatoczył dłonią krąg w kierunku portu. – Widzicie przed sobą efekt mojej pracy. Zaczęliśmy od zbudowania wielkich falochronów z ziemi i kamienia po obu stronach cieśniny, gdzie woda jest płytka przy brzegach. Niestety, w miarę postępu prac dotarliśmy na głębsze akweny, gdzie już nie dawało się utrzymywać budowli w całości. Wtedy zbudowaliśmy tratwy, po trzydzieści stóp kwadratowych każda, i zakotwiczyliśmy je z czterech rogów, po czym pokryliśmy nasypem ziemnym. Dzięki temu stoją sztywno, mimo, że unoszą się na wodzie. Jeśli dobrze wytężycie wzrok, zobaczycie przesłony i balustrady chroniące przechodzących po pomostach żołnierzy. Na co czwartej tratwie wznieśliśmy dwupiętrową wieżę do obrony przed atakami z morza. Naszym celem było oczywiście całkowite zamknięcie drogi wodnej do Brundyzjum.