Выбрать главу

– I to wszystko twoje pomysły? – burknął Antoniusz.

Witruwiusz promieniał z zadowolenia.

– Jeśli wierzyć greckim historykom, król perski Kserkses dokonał czegoś w tym rodzaju, kiedy przekraczał Hellespont i wiódł swe armie z Azji do Europy. Zawsze się zastanawiałem, jak rozwiązał tę sprawę technicznie. Podejrzewam, że musiał wpaść na podobny pomysł z kotwiczeniem tratw jedna za drugą i łączeniem ich w jedną długą pływającą groblę.

Meto często opowiadał mi o wielkich dokonaniach inżynieryjnych inicjowanych przez Cezara podczas kampanii w Galii. Na jego rozkaz ludzie przerzucali mosty nad rzekami i przepaściami, kopali długie transzeje i kanały, drążyli tunele i konstruowali wielkie machiny bojowe i wieże oblężnicze. Odcięcie całego portu od morza to jednak cos na zupełnie inną skalę.

Antoniusz skinął głową, najwyraźniej pod wrażeniem tego wyczynu.

– A jak Pompejusz zareagował na wasze prace? Nie mów, że patrzył na to biernie z murów miasta, gdy się zorientował w waszych zamiarach.

– Oczywiście, że nie – odparł Witruwiusz. – Kiedy Wielki się ocknął z zadziwienia, zasekwestrował trzy największe statki, jakie znalazł w porcie, i zbudował na nich wieże bojowe wysokie na trzy piętra. Każdego dnia próbowały podejść w rejon prac i zniszczyć już zbudowane tratwy. Udawało im się opóźnić nasze postępy, ale nie zapobiec im. Dzień w dzień obserwowałem walkę między ich wieżami na statkach i naszymi na tratwach, miotającymi na siebie ognie greckie i strzały z balist. To było niezłe widowisko! Woda czerwona od krwi, w powietrzu smugi gryzącego dymu, słupy pary…

– Ale blokada wciąż nie jest ukończona. – Antoniusz zmarszczył brwi. – Kanał pozostał otwarty.

Witruwiusz założył ręce na piersi z nieprzeniknioną miną właściwą wszystkim budowniczym, których praca przeciąga się poza wyznaczony termin.

– Niestety, za mało mieliśmy na to czasu, zwłaszcza przy całym tym nękaniu przez statki Pompejusza. Ale pomysł jest doskonały. Gdybyśmy mieli jeszcze pięć dni… a choćby ze trzy… – Witruwiusz pokręcił głową. – Ale flota Pompejusza już tu jest. To właśnie jego okręty szykują się do wejścia do portu. A tam, popatrzcie! Widzicie te statki z wieżami? Ruszyły właśnie i zaatakują nasze stanowiska z drugiej strony, żeby odciągnąć uwagę od okrętów!

Słońce zachodziło za odległe pasmo wzgórz, a przed naszymi oczami rozwijała się bitwa morska. Jeden po drugim okręty transportowe wślizgiwały się przez wąską przerwę w blokadzie, atakowane zajadle przez obsługę wież na falochronach. W powietrzu śmigały miotane katapultami głazy, najczęściej jednak chybiając celu i wzbijając liczne fontanny wody. Niektóre trafiały w maszty lub zadarte stewy dziobowe, darły żagle i cięły olinowanie.

Widziałem, jak pocisk spadł na pokład jednego z okrętów i przebił się przynajmniej do pomieszczenia wioślarzy, ale statek nie zaczął tonąć. Miotano też potężne strzały wyglądające jak wyciosane z całych pni, służące zaś do tego celu balisty przypominały gigantyczne łuki napinane dwiema korbami zamontowanymi na ich końcach. Część strzał podpalano przed wystrzeleniem, leciały wówczas, zakreślając w powietrzu dymne parabole i strzelając czerwonymi iskrami. Te machiny były wyraźnie celniejsze od katapult i powodowały więcej zniszczeń na wrogich okrętach, ale i one nie zdołały zatopić żadnego z nich.

Tymczasem nadpływające od strony portu statki zaczęły już kontratak na pozycje oblegających. Zasypywały wieże takimi samymi pociskami, a nawet próbowały podejść do nich i zdobyć je w walce wręcz. Ludzie Cezara odpierali te ataki, ale przez to zmuszeni byli odwrócić uwagę od wpływającej flotylli. Po groblach nieprzerwanie biegali żołnierze, podtaczając pod wieże nowe głazy i pociski. Łucznicy po obu stronach wysyłali w powietrze gęstwę strzał. Powierzchnia wody zasłana była coraz szerzej wystrzelonymi pociskami i ciałami poległych. Oglądana z dużej odległości bitwa wydawała się totalnym chaosem, jakby jakieś potężne siły dla zabawy podrzucały i mieszały ze sobą wodę, ziemię, ogień i dym. Zarazem jednak widać było, że jest to prowadzone z wielkim pośpiechem, ale planowe działanie zdecydowanych ludzi, wykorzystujących każde przemyślne urządzenie i metodę, jakie potrafili zbudować czy opracować w celu wzajemnej destrukcji. Bitwa toczyła się z fascynującą nieuchronnością zniszczenia. Przyglądałem się jej i z podziwem, i ze strachem, niczym szalejącej burzy z piorunami. Była jak jedna, wielka machina o wielu częściach, która raz puszczona w ruch nie mogła zostać zatrzymana przez żadną siłę na ziemi i niebie.

Kiedy słońce zaszło, a powietrze stało się gęste od dymu i trudno było obserwować szczegóły zmagań. Zanosiło się na to, że wszystkie transportowce Pompejusza przedrą się do portu bez większych strat, ale i wieże na falochronach wytrzymywały zacięte ataki i trwały niewzruszone na swych pozycjach. W końcu tylko jeden statek pozostał jeszcze poza linią blokady. Zerwał się wiatr i widać było, że kapitan ma trudności z manewrowaniem. Natężenie bitwy zmalało, czułem niemal, jak energia uchodzi z walczących po obu stronach. Katapulty i balisty strzelały rzadziej, łucznicy też zwolnili tempo ostrzału. Może dlatego, że zaczynało już brakować pocisków i strzał, a może narastający mrok utrudniał celowanie?

I wtedy nastąpił jeden z tych wypadków, które są dowodem na szaleństwo bitwy i zaprzeczeniem wszelkich wizji wojny jako planowej, uporządkowanej operacji. Jeden z atakujących od strony portu statków Pompejusza wyrzucił z katapulty pocisk zapalający nasycony ogniem greckim. Przewożenie łatwopalnych materiałów na pokładzie jest z pewnością bardzo niebezpieczne; od początku bitwy żaden ze statków ani razu nie użył takiego pocisku. Dlaczego kapitan zdecydował się zrobić to teraz? Czy był to tylko nonszalancki gest, chęć zużycia przygotowanego materiału, czy też celowa ostatnia próba zniszczenia tratw? Jakiekolwiek motywy kierowały dowódcą, efekt na pewno nie był przezeń zamierzony. Ognista kula przeleciała wysoko nad tratwami, śmignęła nad głowami Cezarowych żołnierzy niczym złowieszcza kometa i opadła stromym łukiem prosto na pokład ostatniego wpływającego okrętu Pompejusza.

Dlaczego ogień objął go tak błyskawicznie, skoro inne okręty trafiane takimi pociskami wyrzucanymi przez katapulty na falochronie nawet nie zaczęły płonąć? Być może ogień grecki spadł na jakiś składzik materiałów palnych, albo też wpłynął na to wiejący teraz dość silny wiatr. Pożar rozprzestrzenił się z niesamowitą prędkością, od linii wodnej aż po czubek masztu. Płonące figurki marynarzy skakały z burt do wody; nawet na nasze wzgórze docierały krzyki uwięzionych pod pokładem wioślarzy. Wkrótce jednak zagłuszyły je gromkie wiwaty żołnierzy Cezara, którzy na ten widok jęli wymachiwać rękami, podskakiwać i biegać po falochronach.

Nagle wiwaty urwały się jakby mieczem uciął. Dryfujący bezwładnie z wiatrem płonący wrak nagle zaczął się zbliżać do zakotwiczonych tratw, celując prosto w tę wieżę bojową która musiała być pierwotnym celem strzału z tamtego statku. Jej załoga rzuciła się do ucieczki niczym mrówki z zalewanego mrowiska. W chwilę później wrak uderzył w tratwy. Od wstrząsu złamał się maszt, opadając na falochron; płonący żagiel nakrył uciekających żołnierzy ognistym całunem. Ludzie, którzy do tej pory donosili walczącym na wieżach pociski i strzały, teraz zaczęli podawać z rąk do rąk wiadra z wodą, desperacko usiłując opanować pożar i nie dopuścić do zapalenia się sąsiednich tratw. Atakujące statki Pompejusza mogły teraz wykorzystać zamieszanie i dokończyć dzieła zniszczenia, ale zdążyły już się wycofać ku miastu, eskortując transportowce, którym udało się przepłynąć przez blokadę.