– Widział mnie, ale nigdy tak naprawdę na mnie nie patrzył. Sam to powiedziałeś: nikt nie dostrzega niewolników.
– Cezar dostrzega wszystko. Ryzykujesz głowę, Tironie.
– Niekoniecznie. Jeśli mnie nawet rozpozna, to co? On wręcz pragnie, żeby ludzie sławili jego łaskawość.
– Łaskawość jest dla wodzów i senatorów, Tironie, nie dla wyzwoleńców i szpiegów.
– Mimo to zaryzykuję. Jeśli ktokolwiek zapyta cię o mnie, powiesz, że jestem Soskarydesem, dawnym nauczycielem Metona.
– Tak? A co z samym Metonem? Od niego także oczekujesz kłamstwa?
– Zrób to dla mnie, Gordianusie! Jeśli chcesz się dostać do Brundyzjum, zanim twój zięć albo padnie trupem na murach, albo odpłynie na drugą stronę Adriatyku, wyświadcz mi tę przysługę.
– Prześpię się z tym – odparłem nagle znużony. Ziewnąłem potężnie, a kiedy znów otworzyłem oczy Tirona już nie było.
Wróciłem do namiotu i ległem na pryczy. Tym razem pomimo grozy wydarzeń dnia i moich zmartwień sen nadszedł błyskawicznie. Śniłem nie o płomieniach i morskiej topieli, nie o górskich drogach i męczących marszach, ale o młodej Emilii, kochance Numeriusza. Widziałem ją z dzieckiem na ręku, uśmiechniętą i szczęśliwą. Poczułem wielką ulgę i chciałem podejść bliżej, żeby się przyjrzeć, ale potknąłem się o coś. Spojrzałem pod nogi i zobaczyłem trupa Numeriusza, który jakimś cudem był jednocześnie ciałem starego woźnicy. Na jego gardle zaciśnięta była garota. Dziecko Emilii gdzieś zniknęło; dziewczyna zadrżała i rozpłakała się. Przód jej sukni na wysokości podbrzusza nasiąknięty był krwią.
Obudziłem się nagle. Wysoko nad sobą zobaczyłem przekrwione oczy Marka Antoniusza.
– Już świta, Gordianusie! Czas, abym zameldował się u Cezara, a dla ciebie pora na spotkanie z synem. Idź do latryny, jeżeli musisz, a potem bierz swoich dwóch niewolników i ruszamy.
Zanim naprawdę wyruszyliśmy do głównego obozu, Antoniusz chciał jeszcze raz popatrzeć na blokadę kanału portowego ze szczytu wzgórza. Niebo nad nami pokrywały chmury, ale horyzont był czysty. Wschodzące słońce świeciło nam w oczy i rozpaliło wodę jaskrawym odbiciem, niełatwo więc było rozróżnić szczegóły, ale wyglądało na to, że spalony wrak usunięto przez noc. Ludzie krzątali się przy naprawie uszkodzeń, trwały też prace przy dalszej budowie przegrody.
– Witruwiusz też tam jest – powiedział Antoniusz. – Mówił mi wczoraj, że ma nadzieję dołożyć po jednej tratwie na obu końcach, by jeszcze bardziej zwęzić przejście. Okręty, którym udało się wpłynąć, będą miały trudniejsze zadanie przy opuszczaniu portu.
Zjechaliśmy potem na równinę. Antoniuszowi towarzyszyła grupa oficerów, ja miałem z sobą Tirona i Forteksa, dla których nawet znalazły się konie.
Obóz Cezara był jak miasto, zapewne ludniejsze od obleganego Brundyzjum, a na pewno bardziej uporządkowane ze swymi licznymi rzędami równiutko ustawionych namiotów. Część żołnierzy ustawiła się w kolejkach po poranne racje żywnościowe. Inni, już nakarmieni i wyekwipowani do bitwy maszerowali, by zając stanowiska w okopach, na szańcach i przy machinach bojowych. Byłem zadziwiony szybkością, z jaką Cezar mógł przemieszczać tak ogromne siły i tyle sprzętu. Dziesięć dni temu równina pod Brundyzjum była pusta, teraz stała się domem dla trzydziestu sześciu tysięcy ludzi, z których każdy zdawał się wiedzieć dokładnie, gdzie ma w danej chwili być i co robić. Przed trzydziestoma dniami ani jeden z nich nie znajdował się bliżej niż o dwieście mil stąd, a Domicjusz wciąż trzymał Korfinium. Sześćdziesiąt dni wcześniej Cezar dopiero co przekroczył Rubikon. Skala i tempo operacji były oszałamiające. Wezbrała we mnie nagle litość dla Galów, którzy stanęli wobec takiej siły, i omal nie zapłakałem nad losem Pompejusza.
Minęliśmy posterunek wartowniczy, gdzie Antoniusz poręczył za mnie. Kiedy już zbliżaliśmy się do środkowej części obozu, zwolnił i zrównał się ze mną. Zauważyłem, że rzuca czujne spojrzenia na Tirona i Forteksa, jakby zobaczył ich po raz pierwszy.
– Jesteś pewien, Gordianusie, że możesz ręczyć za twoich niewolników?
– Oczywiście! – odparłem niemal bez wahania. – Dlaczego pytasz?
– Właściwie bez powodu… Tylko że odkąd przekroczyliśmy Rubikon… a nawet jeszcze wcześniej, chodziły plotki o…
– O czym?
– O spisku na życie Cezara. Oczywiście to tylko wymysły.
Zimny dreszcz przebiegł mi przez plecy.
– Czy Cezar traktuje je poważnie?
– Cezar myśli, że jest nieśmiertelny! Ale ludzie są tylko z krwi i kości… – Antoniusz jęknął i jął masować sobie skronie. – Widzisz, chodzi o to, że za każdym razem, kiedy udzielam za ciebie poręczenia, odnosi się to również do twoich niewolników. Ty oczywiście jesteś poza wszelkim podejrzeniem, Gordianusie, to się samo przez się rozumie. Ale oni…
– Biorę na siebie pełną odpowiedzialność za moją służbę, trybunie – powiedziałem, patrząc wprost przed siebie.
– Oczywiście. – Antoniusz klepnął mnie solidnie w plecy. – Nie chciałem cię urazić.
Ruszył naprzód, by dogonić swoich towarzyszy. Na Forteksa i Tirona już nawet nie spojrzał.
Wziąłem głęboki powolny oddech dla uspokojenia nerwów, po czym spojrzałem z ukosa na Tirona. Miałem wrażenie, że nieco za mocno ściska wodze, ale jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Słyszał oczywiście całą rozmowę; Antoniusz ani myślał mówić cicho z ich powodu. Przyszła mi na myśl opowieść Bethesdy o niejakim Danielu w jaskini lwów, którą znała od swego hebrajskiego ojca. Czy tak właśnie czuł się Tiro, wjeżdżając do obozu Cezara, prowadzony przez trybuna, który chętnie by go widział obdartego ze skóry? A jednak był tu, choć się bał. Zastanawiałem się, czy ja będę umiał znaleźć tyle odwagi w nadchodzącym czasie.
Dotarliśmy do dużego, zdobniejszego od innych namiotu, uszytego z czerwonego płótna haftowanego złotą nicią i udekorowanego proporcami. Przed wejściem czekali w kolejce gońcy na koniach. Kiedy znaleźliśmy się tuż przed nim, ze środka wysunął się żołnierz, rzucił polecenie pierwszemu z nich, który natychmiast odjechał. Jednocześnie przycwałował inny goniec, zeskoczył z siodła i wbiegł do namiotu.
– Poranny zwiad – wyjaśnił mi Antoniusz. – Nadchodzą informacje i meldunki, wychodzą rozkazy. W środku jest jak w ulu.
– Może powinienem zaczekać na zewnątrz?
– Nonsens! Uważaj tylko, żeby cię nie stratowali. – Zsiadł z konia i podał mi rękę. – Niewolników zostaw tutaj.
Popatrzyłem na Tirona i wzruszyłem ramionami. Zrobiłem, co do mnie należało. Nie będzie jednak miał okazji obejrzeć sobie namiotu Cezara od środka. Nie doceniłem jednak jego uporu. Tiro zeskoczył na ziemię i zakrzyknął:
– Panie, proszę, pozwól mi iść z tobą!
– Słyszałeś, co powiedział trybun, Soskarydesie.
– Ale, panie, przecież przywiozłeś mnie tutaj specjalnie, aby sprawić niespodziankę Metonowi i zobaczyć jego minę. Jeśli porozmawiasz z nim sam i wypsnie ci się, że przyjechałem z tobą, będzie po niespodziance. Im dłużej zaś będziesz zwlekał, tym gorzej, bo dzień zapowiada się gorączkowy. Jeśli będzie bitwa, to nawet za godzinę może być za późno.
– Nauczyciel ma rację – wtrącił Antoniusz. – Kto szybko działa, działa najlepiej. Kto to powiedział, nauczycielu? – Rzucił Tironowi bystre spojrzenie.
– Eurypides.
– Jesteś pewien? – Antoniusz zmarszczył brwi. – Słyszałem kiedyś, jak Cycero wyrzekł te słowa na posiedzeniu senatu.
Tiro zrobił urażoną minę.
– Nie wątpię w to, panie. Eurypides był jednak pierwszy.
– Powiedziane jak przystało na prawdziwego nauczyciela! – Antoniusz się roześmiał. – Chyba jednak nie jesteś szpiegiem ani zabójcą. Zabierz go z sobą, Gordianusie. Niech Meto ma swoją niespodziankę.