Podano nam dymiące miski polewki z prosa, osłodzonej łyżką miodu. Znalazłem w swojej nawet kilka rodzynków. Forteks narzekał jednak na brak mięsa.
– Meto mi mówił, że żołnierz najlepiej się bije z samym zbożem w brzuchu – odparłem. – Od nadmiernej ilości mięsa człowiek pęcznieje i staje się powolny, a jelita ma pełne błota. Kiedyś w Galii legionom Cezara skończyło się ziarno i przez wiele dni mieli do dyspozycji jedynie zarekwirowane tubylcom bydło. Omal nie doszło wtedy do buntu! Żołnierze domagali się swojej polewki.
– Twój syn musi być niezwykłym człowiekiem – zauważył Tiro.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Urodził się niewolnikiem, prawda?
– Tak jak i ty, Tironie.
– Owszem, ale ja zostałem od dziecka wykształcony i przygotowany do roli towarzysza Cycerona. Wiodłem życie skryby. W takim fachu niewolnik może się wykazać talentem i zdobyć lepszą pozycję. Meto jednak należał do Marka Krassusa, a to nie był dobry pan. Mógł sobie być najbogatszym człowiekiem na świecie, ale nigdy nie znał prawdziwej wartości posiadanych rzeczy.
– Meto nie należał nawet do jego domostwa – odrzekłem. – Był chłopcem na posyłki w jednej z jego willi na wybrzeżu, w Bajach. Tam właśnie go poznałem. Było to podczas rewolty Spartakusa. Prowadziłem śledztwo w sprawie morderstwa, rzekomo popełnionego przez zbiegłych niewolników. Krassus zamierzał w odwecie uśmiercić całą tamtejszą służbę, w tym i Metona. Wyobrażasz sobie? Niewinne dziecko wydane na śmierć na arenie!
– Rzymskie prawo bywa twarde – zgodził się Tiro.
– Krassusowi nie bardzo się podobało, że sprawy przyjęły taki obrót. Kiedy już było po wszystkim, odesłał chłopca do posiadłości na Sycylii. Wiesz, co Meto robił, kiedy go w końcu odnalazłem? Był strachem na wróble. Coś strasznego. Spędzał nie kończące się dni pod gołym niebem, w palącym słońcu lub w deszczu i chłodzie, wystawiony na ukąszenia owadów, walczący z nieustannie powracającymi ptakami i bity przez nadzorcę, jeśli nie dawał sobie z nimi rady. Przez długie lata miał potem senne koszmary, a może miewa je do dziś.
– Myślę, że zdążył zaznać dosyć grozy jako żołnierz, by tamte zmory wyparły nowe – powiedział Tiro. – Co go skłoniło do wyboru takiej profesji?
– Nie co, lecz kto. Katylina. – Zobaczyłem, że Tiro marszczy z niesmakiem nos na wzmiankę o tym radykale, wrogu Cycerona. – Kiedy miał szesnaście lat, zakochał się w nim, a raczej w jego ideach, i uciekł z domu, by walczyć pod jego sztandarem. I ja tam byłem, kiedy bitwa pod Pistorią położyła kres marzeniom Katyliny. My dwaj przeżyliśmy z łaski bogów. Smak tamtej bitwy aż nadto zaspokoił moją ciekawość wojny i rzezi, jeśli w ogóle ją żywiłem, ale Meto chciał więcej. Szukał innego wodza i innych bitew. Musiało to mieć związek z jego niewolniczym pochodzeniem, jak sądzę. Wyzwoliłem go i usynowiłem, i nigdy nie traktowałem gorzej niż rodzonego dziecka. On jednak nie czuł się w pełni moim synem, nie miał pewności, że ma swoje miejsce w naszym domu. W noc poprzedzającą jego dzień togi… – Urwałem, zdziwiony własną szczerością. Chyba to atmosfera wojskowego obozu przed bitwą potrafi tak rozwiązywać ludziom języki. – Miał wtedy koszmarny sen, ten o ptactwie atakującym go na polu. Zapewniałem go, że to ma już za sobą. On to wiedział, ale nie czuł. To, że stał się moim synem i pełnoprawnym obywatelem, było dla niego czymś nierzeczywistym. W głębi serca pozostał zastraszonym, bezsilnym chłopcem – niewolnikiem. Dopiero kiedy wyruszył do Galii i zyskał łaskę Cezara, zaczął odrywać się od swoich korzeni. Znalazł swoje miejsce na świecie i wodza, którego szukał a mimo to… – Znów urwałem, zakazując sobie dalszego wywodu. – Nie udaję, że go rozumiem, Tironie. Nie do końca jestem jednak jego ojcem, zupełnie jak gdyby wyrósł z mego własnego nasienia.
– Bardzo go kochasz – rzekł Tiro cichym głosem.
– Ponad wszystko inne. Może nawet za bardzo.
Rozdział 19
– Nie umiem pływać – powiedziałem.
Po jedzeniu wróciliśmy na nasze wzgórze obserwacyjne na północ od Brundyzjum. Nie zsiadając z koni, wpatrywaliśmy się w roztaczającą się przed nami równinę, miasto i port. Widok niewiele się zmienił od wczoraj; w porcie było dziś tłoczno od zacumowanych okrętów, a przesmyk między dwoma ramionami blokady Witruwiusza zrobił się jeszcze ciaśniejszy po pospiesznym zakotwiczeniu dwóch dodatkowych tratw. Tiro stwierdził, że chce raz jeszcze dobrze się przyjrzeć topografii terenu i dyslokacji wojsk Cezara, ale zaczynałem podejrzewać, że po prostu nie ma pojęcia, co robić dalej, i szuka sposobu przedostania się do miasta.
Nie dysponując Dedalowymi skrzydłami, mieliśmy do wyboru tylko dwie drogi: lądem lub wodą. Przejście lądem wymagałoby przedarcia się przez pierwszą linię silnie obsadzonych fortyfikacji Cezara, pokonania ziemi niczyjej między nimi a murami miasta, a potem samych murów. Niemożliwe, byśmy mogli to zrobić potajemnie. Na długo przed dotarciem do przedpola okopów zostalibyśmy zatrzymani przez oblegających albo od razu zabici jako podejrzani o próbę przejścia na stronę wroga. Nawet gdyby udało się nam wymknąć, obrońcy mogliby powitać nas strzałami, zanim zdołalibyśmy się wytłumaczyć z naszych zamiarów. Gdyby i w tej mierze się nam powiodło, trudno byłoby oczekiwać, że otworzą nam bramę czy opuszczą drabinę, skoro tuż za nami mogliby się wedrzeć atakujący.
Pozostawała więc droga wodna. Mur Brundyzjum od strony portu jest krótszy i słabiej broniony niż ten od strony równiny, ale i tak nie mniej niedostępny dla ludzi bez skrzydeł. Na zewnątrz muru brzegiem kanału biegła droga łącząca miasto z portem usytuowanym na końcu półwyspu, była jednak naszpikowana zaostrzonymi palami i żelaznymi wieloramiennymi szpikulcami w celu uniemożliwienia przejścia i odstraszenia nawet małych łodzi od przybicia do brzegu. Było tylko jedno miejsce, gdzie można by próbować wejść do miasta: sam port. Bramy prowadziły tam na szerokie drewniane nabrzeże z wystającymi na wodę pirsami i były teraz otwarte, a na nabrzeżu panował ożywiony ruch, choć nie zauważyłem oznak świadczących o rychłym odcumowaniu okrętów.
– I co ty na to, Gordianusie? – mruknął Tiro, zapatrzony w miejskie fortyfikacje.
– Powiedziałem już, że nie umiem pływać. Zawsze byłem mieszczuchem, urodziłem się i wychowałem w Rzymie.
Tiro zamrugał, jakby nie rozumiejąc.
– Przecież ludzie pływają w Tybrze. W każdym razie powyżej ujścia cloaca maxima.
– Akurat. Ludzie taplają się w Tybrze, pływają na deskach, a gdy lato jest suche, brodzą po płyciznach. To nie to samo, co płynąć przez port morski w deszczu strzał z łuku.
– A kto mówi o pływaniu przez port? Widzisz te małe chatki rybackie po naszej stronie kanału?
Skinąłem głową.
Chatynek było niewiele, a odległości między nimi spore. Poprzedniego dnia nawet ich nie zauważyłem w wieczornym świetle, zajęty bitwą u wejścia do portu.
– Wyglądają na opuszczone – rzekł Tiro. – Nie ma tam żadnych znaków życia. Wszyscy rybacy przenieśli się za mury, ale zostawili swoje łodzie. To tylko małe łupinki, nieprzydatne Cezarowi, dlatego nikt ich nie ruszał i stoją sobie wyciągnięte na piasek. Widzę ich stąd pięć czy sześć, mamy więc wybór. Ja myślę o tej z białym żaglem, bo mniej się rzuca w oczy niż na przykład ta z pomarańczowym.
– Znasz się na żeglowaniu takimi łódkami?
– Nie masz pojęcia, Gordianusie, na ilu rzeczach się znam.
– Powiedzmy zatem, że uda się nam dopłynąć do portu. Co dalej?
– Skierujemy się wprost do nabrzeża. Kanał nie może być szerszy niż ćwierć mili.