– Na Herkulesa, Tironie, nie możesz płynąć prosto? – krzyknąłem. – Przez te zygzaki złapią nas, zanim dotrzemy do nabrzeża!
Tiro nie odpowiedział, tylko przewrotnie, jak mi się wydawało, skierował łódkę ku murowi miejskiemu, zamiast podążać pod bardziej ostrym kątem w stronę portu. Ścigający byli coraz bliżej. Usłyszałem nagle jakby bzyknięcie szerszenia i zrobiłem gwałtowny unik. Strzała śmignęła mi nad głową i utkwiła w napiętym żaglu. Byliśmy teraz na ich łasce, niezdolni do obrony. Popatrzyłem na zimną, odpychającą powierzchnię wody; przygotowując się na nieuniknioną chwilę, kiedy przyjdzie nam skoczyć z łodzi w toń, i zacząłem się zastanawiać, czy śmierć przez utonięcie jest lepsza od podziurawienia przez wrogie pociski.
Nagle gdzieś nad nami usłyszałem krzyki. Poderwałem głowę i zobaczyłem żołnierzy obsadzających parapet muru obronnego. Zrozumiałem teraz strategię Tirona, który błyskawicznie oceniwszy sytuację, skierował się w tę stronę, by wciągnąć naszych prześladowców w zasięg łuków obrońców miasta. Już to, że ścigali nas ludzie Cezara, wystarczyło, aby żołnierze Pompejusza przyszli nam z pomocą. Deszcz strzał z szumem przypominającym stada sępów zrywających się do lotu pofrunął z muru ku wrogim łodziom, choć niektóre upadły znacznie bliżej nas niż tamtych. Powierzchnia wody zagotowała się dziesiątkami malutkich gejzerów; ani jedna strzała nie trafiła w cel, ale argument widać był trafny, przekonał bowiem ludzi Cezara do zaniechania dalszego pościgu. Tiro skręcił teraz wzdłuż muru ku nabrzeżu. Prześladowcy zrobili to samo; śledzili nas, nie zmniejszając dystansu i usiłując z wolna zbliżyć się na odległość skutecznego strzału, tak by nie narażać się na zmasowany atak z góry. Przywarłem do dna łodzi, starając się nie tylko chronić przed strzałami, ale i zrobić miejsce Tironowi, który szarpał się z opornym płótniskiem żagla. Usłyszałem czyjś krzyk z daleka. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że jeden z łuczników Cezara został trafiony w ramię, stracił równowagę i wypadł do wody. Miałem nadzieję, że jego koledzy porzucą pościg i ruszą mu z pomocą, ale zostawili akcję ratunkową drugiej łodzi. Port był coraz bliżej. Na nabrzeżu zebrał się tłum gapiów, wykrzykujących niczym widzowie na wyścigach. Leżałem na plecach, spoglądając na mury, gdzie oddział łuczników biegł truchcikiem, by dotrzymać nam kroku. Co chwila któryś z nich przystawał, celował i wypuszczał kolejną strzałę, śmiejąc się przy tym i pohukując wesoło. Nie groziło im żadne niebezpieczeństwo i cała potyczka była dla nich tylko miłą rozrywką, przerywnikiem w nudzie strażowania na stanowiskach. Zupełnie inaczej ja to odbierałem tu, na dole, patrząc na śmigające mi tuż nad głową kąśliwe pociski. Bzyknięcie, a tuż po nim trzask pękającego drewna… i coś połaskotało mnie w nos. Strzała przebiła burtę naszej łódki, a grot zatrzymał się tuż przy mojej twarzy.
Nagle poczułem wstrząs. Łódka raptownie zwolniła biegu i skręciła w prawo. Pierwszą moją myślą było, że Tiro został trafiony i puścił żagiel luźno, ale rzut oka w jego kierunku upewnił mnie, że wciąż siedzi tuż nade mną cały i zdrowy. A potem ujrzałem Forteksa. Wciąż ściskał kurczowo wiosła, aż mu kłykcie bielały, ale nie wiosłował. Oczy miał otwarte, a usta mu drżały, jakby chciał coś powiedzieć, ale wydobyła się z nich jedynie krwawa piana. Strzała przebiła mu krtań na wylot: z przodu wystawał zakrwawiony grot, z tyłu pierzasty bełt.
Tiro, gorączkowo zmagający się z żaglem, nie widział, co się stało.
– Wiosłuj, Forteksie! – krzyknął. – Wiosłuj, gamoniu!
Wiosła zanurzone piórami w wodzie i znieruchomiałe w uścisku Forteksa działały jak stery, powodując obrót łódki i zejście z kursu. Tiro zaklął, a w chwilę potem łódka uderzyła w coś z impetem, od którego aż zadzwoniły mi zęby, on zaś zachwiał się i wypadł za burtę. Woda chlusnęła mi w oczy i zalała nozdrza. Usłyszałem wiwaty i zrozumiałem, że uderzyliśmy w nabrzeże. Zamrugałem kilkakrotnie i wyjrzałem ponad burtą. Nasi prześladowcy ścigali nas do końca, a teraz zawrócili żegnani podwójną salwą strzał; do łuczników na murze dołączyli ich koledzy z nabrzeża.
W ten sposób bez szwanku dotarłem do portu w Brundyzjum.
Rozdział 20
Każdy ze zgromadzonych gapiów miał swoje zdanie.
– On chyba umrze, jak mu wyciągniesz tę strzałę.
– Umrze na pewno, jak tego nie zrobisz!
– A jesteś pewien, że on jeszcze żyje?
Forteks leżał na wznak na deskach nabrzeża z otwartymi, nieruchomymi oczami i brodą posklejaną w strąki przez krzepnącą krew, ze sztywno napiętymi mięśniami. Palce miał zaciśnięte w pięści; musiałem dobrze się namęczyć, żeby oderwać je od wioseł, a jeszcze bardziej, by dźwignąć go z łodzi na nabrzeże. I moja, i jego tunika były z przodu czerwone od krwi. Stałem nad nim, nie mogąc oderwać od niego oczu. Obok mnie Tiro drżał z zimna, cały przemoczony.
– I co o tym myślisz, Gordianusie?
– To twój człowiek, Tironie.
Byliśmy już na terenie Pompejusza i nie widziałem powodu, by kontynuować grę w pana i niewolnika.
– Postąpilibyśmy litościwie, skracając jego mękę – szepnął Tiro, szczękając zębami.
Forteks ani drgnął, a jego szeroko otwarte oczy patrzyły wprost w niebo. Widok był okropny; każdy, nawet najmniejszy mięsień był napięty do granic. Czy to strach, dzielność, czy zwykły zwierzęcy instynkt kazał mu tak kurczowo trzymać się życia? Wzywaliśmy lekarza, ale żaden się nie zjawiał. Spojrzałem na zakrwawioną strzałę i zastanawiałem się, co możemy zrobić. Jeżeli odetniemy jeden z końców, można będzie ją wyciągnąć z rany. Czy jednak nie spowoduje to większego krwotoku? Może to tylko ona blokuje uszkodzoną tętnicę szyjną? Nie mogłem jednak tak stać, patrzeć na niego i nic nie robić. Postanowiłem usunąć strzałę. Sięgnąłem po sztylet, zaciskając zęby i starając się odepchnąć podsuwane przez wyobraźnię wizje krwawych skutków mego działania. Nie zdążyłem jednak nic zrobić. Napięcie w ciele Forteksa raptownie zelżało, palce się rozprostowały, oczy uciekły w górę. Z ust wypłynął cichy dźwięk, jak niski ton fletni. Ten człowiek przekroczył własny Rubikon, pomyślałem, i ruszył ku brzegom Styksu.
Tłum zareagował zbiorowym westchnieniem ulgi i ludzie zaczęli się rozchodzić do swoich zajęć. Umierający człowiek z gardłem przebitym na wylot strzałą to było coś interesującego; człowiek martwy nie budzi już takiej ciekawości.
– Zabawne, jak czasami ludzie żyją tylko, dopóki są potrzebni, i ani chwili dłużej – rzekł Tiro.
– Co masz na myśli?
– Spójrz na Forteksa. Jego zadaniem było bezpieczne doprowadzenie mnie do Pompejusza. Gdyby zginął choć chwilę wcześniej, nigdy byśmy nie dotarli do tego nabrzeża. Ty i ja zginęlibyśmy wraz z nim na łodzi. Stało się jednak inaczej i oto jesteśmy w Brundyzjum, jakby z woli samych bogów.
– Wierzysz więc, że każdy człowiek ma swoje przeznaczenie, nawet niewolnik?
– Nie wiem. – Tiro wzruszył ramionami. – Przeznaczenie mają wielcy. Być może my, cała reszta, mamy je tylko wtedy, gdy wchodzimy przypadkiem na ich drogi i mamy do odegrania jakąś rólkę w ich losie.