– Przeszli! Udało się im!
Pierwszy z transportowców, który wcześniej odcumował, minął bezpiecznie przerwę w blokadzie i wypłynął na otwarte morze. Wokół słychać było skrzypienie takielunku, w ciemności wykwitały czarniejsze od nocy plamy żagli i kolejne statki odbijały od nabrzeża. Kiedy znaleźliśmy się na jego krańcu, roztoczył się przede mną widok na wyjście z portu. Falochrony Witruwiusza były pogrążone w ciemności, ledwo wystając nad wodę. Kapitan, nie widząc w mroku, łatwo mógłby na nie wpaść podczas próby wypłynięcia przez pozostawione między nimi wąskie przejście. Jeszcze nigdy nie czułem się tak zagubiony jak tu, w tym mrocznym świecie rządzonym przez podobnych Cezarowi i Pompejuszowi, gdzie ludzie produkują lawiny, przesuwają góry ziemi, budują na wodzie i nawet ciemności używają jako broni.
Na krańcu nabrzeża czekał okręt Pompejusza. Był mniejszy i smuklejszy, na pewno szybszy od wielkich statków transportowych. Na nasz widok załoga szybko wyłożyła deskę trapową i Pompejusz skierował się wprost ku niej. Zebrałem całą odwagę i przyspieszyłem kroku, by się z nim zrównać.
– Wielki!
Zatrzymał się raptownie i odwrócił w moją stronę. Bez pochodni trudno było odczytać wyraz jego twarzy. Widziałem tylko głębokie cienie tam, gdzie powinny być jego oczy. Wąska linia ust w kącikach zwrócona była ku dołowi.
– Niechże cię Hades pochłonie, Poszukiwaczu! Czego znów chcesz?
– Wielki, chodzi o mojego zięcia. Chcę, abyś zwolnił go ze służby i zostawił na lądzie.
– Dlaczego?
– To moja cena za to, co mam ci do powiedzenia. Nie tu i nie teraz, powiedziałeś, ale na twoim statku, kiedy czas pozwoli. Popłynę więc z tobą, ale Dawus musi tu zostać.
Pompejusz milczał. Chyba wpatrywał się we mnie, ale nie widziałem jego oczu. W końcu dał gestem znak reszcie naszego oddziałku, by rozpoczęto okrętowanie, po czym odwrócił się do mnie.
– Poszukiwaczu, dlaczego mam to dziwne uczucie, że knujesz jakiś podstęp? Chcesz zamienić się miejscami z tym twoim przyciężkim na umyśle zięciem? Darowałem życie tym ulicznym szczurom, którzy mi się narazili, ale nie zrobię tego samego dla ciebie.
– To nie podstęp, Wielki. Wiem, kto i dlaczego zabił twojego krewnego.
– Powiedz mi więc od razu.
Zerknąłem na Dawusa, który stał niepewny, podczas gdy inni ładowali się na okręt. Tiro też zwlekał, chcąc się przekonać, co z tego wyniknie.
– Nie. Powiem ci, jak już odpłyniemy.
– Jak Dawus znajdzie się poza mym zasięgiem, chcesz powiedzieć. Nie ufasz mi, Poszukiwaczu?
– Musimy zaufać sobie nawzajem, Wielki.
– Ależ dziwny z ciebie człowiek, Poszukiwaczu! – Pompejusz przechylił głowę, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Ośmielasz się tak ze mną rozmawiać… No, dobrze. Ruszaj zatem na okręt. Ty też, Tironie! Przestań się gapić. A co do ciebie, Dawusie, skończyłem z tobą. Wynoś się i zgiń w Hadesie.
Dawus spojrzał na mnie. Podszedłem do niego, sięgnąłem za tunikę i wcisnąłem mu w dłoń mój ciężki od srebra mieszek. Dzięki szczodrości Tirona prawie nic nie wydałem w podróży i było w nim więcej pieniędzy, niż będzie potrzebował na bezpieczne dotarcie do domu. Spojrzał na niego i zmarszczył brwi.
– Ale, teściu, nie możesz mi tego dać! – szepnął. – Sam będziesz potrzebował pieniędzy.
– Bierz to i idź, Dawusie!
Popatrzył mi w oczy, potem na mieszek i znów na mnie. Jego mocarne ramiona uniosły się i opadły, gdy nabrał i wypuścił powietrze w głębokim westchnieniu. Odwrócił się w końcu, ale wciąż się wahał.
– Ruszaj, zięciu.
Nie obejrzawszy się więcej, poszedł nabrzeżem z powrotem w stronę miasta. Tiro już zdążył wejść na statek. Czekałem, aż uczyni to Pompejusz, ale on gestem nakazał mi iść pierwszemu. Wszedł na pokład zaraz za mną. Marynarze wciągnęli trap. Rozległy się wydawane przyciszonym głosem komendy. Żagiel załopotał, a po chwili wypełnił się wiatrem i ucichł. Poczułem, że ruszamy, a po chwili nabrzeże zaczęło się powoli oddalać. Patrzyłem na nie w milczeniu i widziałem sylwetkę, jak się domyślałem, Dawusa stojącego samotnie na jego krańcu, obramowaną zarysem bramy portowej. A potem statek zrobił zwrot i straciłem go z oczu.
Rozdział 22
I Tiro, i Pompejusz szybko zginęli mi z oczu na ciemnym, zatłoczonym pokładzie. Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, nie mówiąc już o pytaniu, skąd się tam wziąłem. Żołnierzom wydano rozkazy sformowania szyku bojowego, ale odbywało się to wśród sporego zamieszania, przekleństw i przyciszonych okrzyków. Pomyślałem sobie, jakąż byłoby ironią losu, gdyby po tak starannie przez Pompejusza zaplanowanej i sprawnie przeprowadzonej ewakuacji wszystkim okrętom udało się bezpiecznie przedrzeć na Adriatyk… poza tym jednym, na którym płynął on sam, a to na skutek braku dostatecznego przygotowania morskiego wśród jego doborowej straży osobistej.
Zamieszanie było jednak tylko chwilowe. Katapulty i balisty zatoczono na stanowiska i zamocowano, a następnie załadowano pociskami i napięto za pomocą dużych kół z zapadkami. Żołnierze schowali miecze do pochew, wzięli za to włócznie i uformowali wzdłuż burt ciasny kordon, chroniąc się za murem z tarcz. Z tyłu na podwyższeniach zajęli stanowiska łucznicy, pozostała część oddziału stanęła w gotowości, by ich osłaniać i podawać strzały. Znalazłem dla siebie miejsce na jednym z takich podwyższeń na śródokręciu. Dookoła nas w ciemności majaczyły czarne sylwety innych okrętów. Niektóre kierowały się już ku wyjściu, podczas gdy inne czekały swojej kolejki. Taka skoordynowana operacja, przy braku sygnalizacji świetlnej bądź jakiejkolwiek innej, oznaczała, że kapitanowie stosują się do opracowanego wcześniej precyzyjnego harmonogramu.
Akustyka w porcie mogła wprowadzać w błąd. Słyszałem niewyraźne okrzyki i dalekie odgłosy starć, ale nie potrafiłem określić jednoznacznie, czy dobiegają od strony miasta, czy niosą się po wodzie od kanału portowego. Statek za statkiem przepływały przez przerwę między nimi na otwarty akwen. Zdawało mi się, że widzę, jak ostrzeliwują się wzajemnie z obsadą falochronów, ale odległość i ciemność nie pozwalały dopatrzyć się żadnych szczegółów. Kiedy jednak nasz okręt zbliżył się do przejścia, rozpoczął się atak z użyciem ognia greckiego na statek, który akurat przez nie przepływał. Z obu falochronów katapulty zaczęły miotać gorejące kule, w których świetle ujrzałem dziwny widok: ludzie Cezara gorączkowo rozbierali własne umocnienia, rzucając elementy wież i osłon w wodę. Pociski nie dolatywały do celu, ale wpadając do wody, powodowały gejzery pary, a od niektórych zajęły się owe pływające szczątki. Chmury dymu i pary stanowiły niebezpieczne przeszkody dla statku płynącego przed nami, przesłaniając kapitanowi widok. Statek zboczył z kursu, dodatkowo niesiony nagle zmienionym wiatrem wprost na północny falochron. Tuż za sobą usłyszałem głośne przekleństwo i obejrzałem się przez ramię. Pompejusz stał zaledwie o parę kroków, ale zdawał się mnie nie dostrzegać; cała jego uwaga była skupiona na bitwie.
Statek przed nami jeszcze bardziej zszedł z kursu, pozbawiony teraz zdolności do manewru przez niekorzystny wiatr. Płynął prosto na kraniec falochronu, aż wreszcie, przynajmniej z naszej perspektywy, kolizja była już nie do uniknięcia. Usłyszałem, jak Pompejusz głośno wciąga powietrze. Zderzenie jednak nie nastąpiło. Statek prześliznął się obok zakotwiczonej tratwy i przez chwilę zdawało mi się, że znalazł się bezpiecznie po drugiej stronie. Jęk rozczarowania, jaki wydał z siebie wódz, uświadomił mi jednak, że się mylę. Statek pozostał w porcie; płynął teraz wzdłuż falochronu, ledwo unikając ocierania się o tratwy burtą. Wkrótce jednak znieruchomiał, przyciśnięty do nich wiatrem, wystawiony bezsilnie na ostrzał nieprzyjaciela.