Выбрать главу

Czwartego dnia dotarli do Dzikich Wzgórz, na pogranicze krainy o złej sławie, zaludnionej, jak powiadano, przez rozmaite legendarne istoty. Nagle któryś z jeźdźców jadących na czele spostrzegł w piasku nad potokiem jakieś podejrzane ślady. Przywołano Dżila.

— Co to za ślady, mości Aegidiusie? — spytali rycerze.

— Smocze — odparł Dżil.

— Odtąd ty będziesz prowadził — rzekli. Dalej więc jechali kierując się na zachód, a Dżil na czele dzwonił i brzęczał pierścieniami naszytymi na skórzany kaftan. Nie miało to już teraz znaczenia, bo rycerze głośno śmiali się i rozmawiali, a towarzyszący im minstrel śpiewał pieśni. Od czasu do czasu wszyscy podejmowali chórem melodię, nie żałując gardeł. Pieśń była piękna i dodawała ludziom ducha, pochodziła bo-wiem z dawnych lat, kiedy więcej toczono prawdziwych bitew niż dworskich turniejów. Mimo to śpiewając popełniali wielką nieostrożność. Zawiadamiali tym sposobem wszystkie stwory zamieszkujące tę krainę o swoim przybyciu; smoki ocknęły się w jamach i nadstawiły czujnie uszu. Wyprawa nie mogła już Chrysophylaksa zaskoczyć znienacka we śnie.

Siwa kobyłka Dżila szczęśliwym trafem — a może i naumyślnie — nagle okulała, gdy wjechali w cień posępnych gór. Musieli teraz wspinać się mozolnie stromymi, kamienistymi ścieżkami i lęk ogarniał ich coraz silniej. Siwa kobyłka pozwalała się wyprzedzać innym koniom, potykała się i kulała, i miała tak smutną minę, że wreszcie Dżil zsiadł i szedł odtąd obok niej piechotą. Wkrótce znalazł się wraz ze swoją wierzchówką na samym końcu pochodu, pośród jucznych kucyków, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi. Gdyby rycerze nie byli tak zajęci sporem o prawa pierwszeństwa u dworu, musieliby spostrzec liczne i zupełnie już tutaj wyraźne ślady smoczych łap. Dotarli bowiem do okolicy, po której Chrysophylax często się wałęsał i gdzie lubił lądować po codziennych lotach. Niższe pagórki i stoki po obu stronach ścieżki zdawały się stratowane i wypalone. Trawa rosła na nich skąpo, a zwichrzone czarne kępy wrzosów i janowca sterczały pośród rozległych plam nagiej, spopielałej ziemi. Obszar ten od wielu lat służył smokom za boisko. Przed rycerzami majaczyła ciemna ściana gór.

Niedomaganie siwej kobyłki martwiło Dżila, lecz cieszył się, że ma dzięki temu wymówkę, by nie paradować na najbardziej widocznym miejscu w drużynie. Wcale nie było mu przyjemnie jechać na czele kawalkady przez tę ponurą i niebezpieczną krainę. Wkrótce potem ucieszył się jeszcze bardziej i dziękował losowi — oraz siwej kobyłce. Około południa bowiem — a był to siódmy dzień wędrówki i przypadało święto Matki Boskiej Gromnicznej — Gryzi-ogon wyskoczył z pochwy, a smok ze swej jamy. Bez ostrzeżenia i bez ceremonii wystąpił do boju. Leciał wprost na królewską drużynę, z wielkim szumem i hukiem. Poprzednio, z dala od własnej siedziby, okazał się niezbyt mężny, mimo że szczycił się pochodzeniem z możnego rodu. Teraz jednak płonął straszliwym gniewem, ponieważ walczył niejako w progu swego domu i bronił swoich skarbów. Jak burza wychynął znad górskiego ramienia w poświście huraganu i lawinie czerwonych piorunów. Spór o pierwszeństwo na dworze urwał się jak nożem uciął. Konie spłoszone odskoczyły tak gwałtownie, że wielu rycerzy stoczyło się z siodeł. Kucyki z taboru umknęły błyskawicznie, a pachołkowie z nimi razem. W tym bowiem towarzystwie nikt nie miał wątpliwości co do praw pierwszeństwa.

Znienacka ogarnęła drużynę chmura dymu, zapierając dech we wszystkich piersiach, a w jej osłonie smok runął na pierwsze szeregi królewskiego rycerstwa. Wielu wojaków zginęło, nim zdążyli wyjąkać formalne wyzwanie do walki, niejeden zwalił się na ziemię rażeni z koniem i całym rynsztunkiem. O losie pozostałych rozstrzygnęły wierzchowce, które zawróciwszy w miejscu rzuciły się do ucieczki, nie pytając jeźdźców, czy sobie tego życzą, czy nie. Przeważnie zresztą życzyli sobie tego serdecznie.

Tylko siwa kobyłka stała niewzruszenie. Może bała się połamać nogi na stromej, kamienistej ścieżce. Może czuła się zanadto zmęczona, żeby uciekać. Była przeświadczona, że z dwojga złego lepiej jest mieć skrzydlatego potwora przed sobą niż za swymi plecami i że ucieczką mogłaby się ocalić jedynie wtedy, gdyby umiała galopować szybciej od najściglejszego wyścigowca. Zresztą spotkała się już raz z Chrysophylaksem i pamiętała, jak gnała go przez pola i strumienie swojej rodzinnej okolicy, dopóki nie padł ujarzmiony pośrodku wiejskiej drogi. W każdym razie rozparła szeroko wszystkie cztery nogi i zarżała głośno. Dżil zbladł — o tyle, o ile na to pozwalała jego rumiana cera — lecz został u boku swojej kobyłki, bo nie widział innej rady.

Tak się więc stało, że smok, rozbiwszy cały rycerski zastęp i wciąż prąc dalej naprzód, znalazł się nagle oko w oko ze swoim niedawnym pogromcą uzbrojonym w Gryzi-ogona. Wcale się tego nie spodziewał. Skręcił w locie jak olbrzymi, niezgrabny nietoperz i opadł tuż przy drodze na górski stok. Siwa kobyłka ruszyła ku niemu, zapominając nawet o kulawej nodze. Dżil, nabierając nowej otuchy, szybko wdrapał się na siodło.

— Przepraszam — rzekł — czy przypadkiem może mnie szukałeś?

— Doprawdy nie — odparł Chrysophylax. — Któż by się ciebie mógł właśnie tutaj spodziewać? Tak sobie wyfrunąłem dla rozrywki.

— A więc spotkaliśmy się tylko szczęśliwym trafem — rzekł Dżil. — Cała przyjemność po mojej stronie. Ja bowiem szukałem ciebie. Co więcej, mamy z sobą, że tak powiem, na pieńku.

Smok parsknął. Dżil wyciągnął ramię, żeby osłonić się od palącego smoczego oddechu, i w tym samym momencie Gryzi-ogon błysnął i świsnął w powietrzu tuż przed nosem bestii.

— Ejże! — krzyknął smok i cofnął się, a cały ogień w nim przygasł zmrożony strachem. — Mam nadzieję, że nie przyszedłeś tu po to, żeby mnie uśmiercić, zacny panie — jęknął.

— Co znowu! — odparł Dżil. — Nic przecież nie mówię o uśmiercaniu.

Siwa kobyłka kichnęła.

— Pozwól więc, że zapytam, co właściwie robisz wśród tych wszystkich rycerzy — rzekł Chrysophylax. — Rycerze zazwyczaj zabijają smoki, chyba że smokom uda się przedtem zabić rycerzy.

— Co wśród nich robię? Nic. Nic a nic mnie z nimi nie łączy — odparł Dżil. — Zresztą rycerzy już nie ma. Polegli albo zwiali. Pomówmy lepiej o przyrzeczeniu, które mi złożyłeś w dzień Trzech Króli.

— A cóż o tym można powiedzieć? — spytał smok zaniepokojony.

— Termin upłynął miesiąc temu — rzekł Dżil. — Zalegasz z wypłatą, więc przyszedłem po nią aż tutaj. Powinieneś mnie przeprosić za fatygę, na jaką mnie naraziłeś.

— Przepraszam — odparł smok. — Szczerze bym wolał, żebyś się nie fatygował i nie przychodził.

— Dawaj zaraz cały swój skarb i nie próbuj żadnych sztuczek — rzekł Dżil — bo cię usiekę i powieszę twoją skórę na dzwonnicy kościelnej ku przestrodze innym smokom.

— Nie bądź dla mnie taki okrutny! — powiedział smok.

— Umowa jest umową — odparł Dżil.

— Czy nie pozwolisz mi zatrzymać chociaż kilku pierścieni i garstki złota? Mógłbyś mi bodaj tyle opuścić, skoro płacę gotówką — rzekł smok.

— Ani guzika! — odparł Dżil.

Targowali się i spierali jeszcze czas pewien niczym na jarmarku. Skończyło się wszakże tak, jak musiało się skończyć, bo chociaż Dżilowi można by zarzucić to i owo, trzeba przyznać, że targować się umiał znakomicie i mało kto go przegadał przy takiej okazji.

Smok musiał całą drogę do swojej jamy przejść piechotą, bo Dżil nie odstępował go na krok i z bardzo bliska groził wciąż Gryzi-ogonem. Ścieżka wijąca się za-kosami pod górę była tak wąska, że ledwie się na niej we dwóch mieścili. Siwa kobyłka szła tuż za swoim panem.