Выбрать главу

Smoka jednak nie spotkał. Na próżno kręcił się po wszystkich drogach i ścieżkach, a nawet na przełaj po bezludnych cudzych polach. Garm oczywiście nie zdał się na nic. Dreptał tuż za kobyłka i ani myślał węszyć tropów.

Wreszcie znaleźli się na krętej drodze, gdzie nie było widać śladów zniszczenia i panował, jak się zdawało błogi spokój. Ujechali nią z pół mili i Dżil dochodził do wniosku, że właściwie zrobił już wszystko, co do niego należało i czego wymagała jego sława. Utwierdził się właśnie w przekonaniu, że dalej i dłużej nie warto smoka szukać i można z czystym sumieniem zawrócić domu na obiad. Przyjaciołom postanowił oznajmić, że bestia na sam jego widok uciekła w popłochu. Tak rozmyślając wyjechał nagle zza ostrego zakrętu,..

Przed nim leżał smok. Gniotąc olbrzymim cielskiem żywopłot, wyciągnął straszliwy łeb na środek drogi i spał smacznie.

— Ratuj! — wrzasnął Garm i umknął.

Siwa kobyłka przysiadła na zadzie, a Dżil fiknął kozła nad jej głową i padł na wznak prosto w przydrożną kałużę. Kiedy otworzył oczy, stwierdził, że smok zbudził się i patrzy na niego uważnie.

— Dzień dobry — rzekł smok. — Zdaje mi się, że jesteś zaskoczony.

— Dzień dobry — odparł Dżil. — Zgadłeś.

— Wybacz — rzekł smok. Ucho sterczało mu do góry, bo nadstawił je nieufnie, gdy usłyszał brzęk zbroi padającego na ziemię Dżila. — Wybacz, że zapytam,, czy przypadkiem nie mnie właśnie szukałeś.

— Co znowu! — zaprzeczył Dżil. — Któż mógł się ciebie spodziewać w tym miejscu? Wybrałem się tak sobie, na przejażdżkę.

To mówiąc Dżil gramolił się pospiesznie z kałuży i wycofywał ku swojej kobyłce, która już uspokojona skubała jak gdyby nigdy nic przydrożną trawę.

— A więc spotkaliśmy się szczęśliwym trafem — rzekł smok. — Cała przyjemność po mojej stronie. Jak widzę, masz na sobie odświętne ubranie. Pewnie taka teraz u was nowa moda, co?

Spadając z siwki Dżil zgubił kapelusz, a poły płaszcza rozchyliły się szeroko. Lecz Dżil już się nie usiłował kryć.

— A tak — odparł. — Najnowsza! Pozwól, że pojadę za psem. Pogonił za królikiem, jeśli się nie mylę.

— Mylisz się — rzekł Chrysophylax oblizując wargi, co robił zawsze, kiedy go coś ubawiło. — Pies będzie w domu znacznie wcześniej niż ty. Bardzo jednak proszę, jedź, gdzie masz ochotę, szanowny panie... panie... Przepraszam, nie znam twego nazwiska.

— Ja także nie znam twojego — odparł Dżil — i nie jestem go ciekawy.

— Twoja wola — rzekł Chrysophylax i znów oblizał wargi, udając przy tym, że zamyka oczy. Miał złe serce — jak zwykle smoki — lecz nie bardzo odważne; to także między smokami często się zdarza. Lubił jeść, ale wolał zdobywać obiad bez walki. Jednakże po długiej drzemce wrócił mu apetyt. Proboszcz z Dąbrowy okazał się dość łykowaty, Chrysophylax od bardzo dawna nie miał już w pysku smacznego, tłustego człowieka.

Postanowił więc teraz skorzystać z okazji, czekał tylko na chwilę roztargnienia tego głupiego grubasa.

Ale grubas wcale nie był taki głupi, jak się smokowi zdawało. Nie spuszczał wzroku z przeciwnika nawet w chwili, gdy usiłował wdrapać się na siodło. Kobyłka wszakże miała inne plany. Wierzgała i kopała, nie pozwalając się dosiąść. Smok tracąc cierpliwość sprężył się już do skoku.

— Przepraszam — rzekł — czy mi się zdaje, czy coś ci upadło?

Stary, znany podstęp, ale w tym wypadku skuteczny. Dżil bowiem rzeczywiście coś zgubił. Padając wypuścił z ręki Caudimordaksa — czyli mówiąc prościej Gryzi-ogona — który leżał dotychczas przy drodze. Dżil schylił się, żeby go podnieść, i w tym momencie smok skoczył. Lecz Gryzi-ogon był szybszy od niego. Ledwie się znalazł w garści Dżila, wyrwał się naprzód i jak błyskawica śmignął tuż przed oczyma smoka.

— Ejże! — powiedział smok stając w miejscu jak wryty. — Co ty tam masz?

— Drobiazg — odparł Dżil. — Po prostu Gryzi-ogona, którego dostałem od króla w podarunku.

— Pomyliłem się — rzekł smok. — Bardzo cię przepraszam! — Przywarł plackiem do ziemi, a w Dżila na ten widok nowy duch wstąpił. — Swoją drogą, nieładnie ze mną postąpiłeś.

— Nieładnie? — spytał Dżil. — Dlaczego? I dlaczego miałem z tobą ładnie postępować?

— Zataiłeś przede mną swoje szlachetne nazwisko i udałeś, że spotkaliśmy się przypadkiem. A przecież jesteś niewątpliwie rycerzem, i to bardzo wysokiego rodu. Dawniej, szanowny panie, istniał zwyczaj, że w podobnych okazjach rycerze wymieniali najpierw wszystkie swoje tytuły i wyzywali przeciwnika uroczyście na pojedynek.

— Może taki zwyczaj istniał, a może nawet dotychczas istnieje — odparł Dżil, coraz bardziej z siebie zadowolony. Człowiek, przed którym ogromny, królewski smok czołga się w prochu, ma prawo do pewnej dumy. — Ale znowu się mylisz, stary gadzie. Nie jestem rycerzem. Nazywam się Aegidius i jestem gospodarzem z Ham. Nie cierpię natrętów na swoich polach. Strzelałem już z mojego garłacza do olbrzymów, chociaż mniej szkody wyrządzali niż ty, lecz ich także nie śniło mi się wyzywać uroczyście na pojedynek.

Smok bardzo się stropił. “Diabli nadali tego olbrzyma — pomyślał. — Okłamał mnie łajdak. Co teraz zrobić z tym zuchwałym chłopem, który w dodatku ma taki błyszczący i napastliwy miecz w garści?"

Nic podobnego nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło.

— Nazywam się Chrysophylax — przedstawił się. Chrysophylax Bogaty. Czym mogę służyć, zacny panie? — spytał przymilnie, zerkając spod oka na miecz i łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia.

— Usłużysz mi najlepiej, jeżeli wyniesiesz się stąd co prędzej, kostropaty gadzie — odrzekł Dżil, również łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia. — Jednego tylko chcę: żebyś mi zszedł z oczu. Precz, wracaj do swojej brudnej nory!

I Dżil postąpił krok naprzód, wymachując rękami, jakby straszył wrony. To wystarczyło, żeby rozpętać Gryzi-ogona. Błysnął, zafurczał w powietrzu, spadł i rąbnął smoka w nasadę prawego skrzydła, aż pancerz zadzwonił, a potwór osłupiał od wstrząsu. Oczywiście gdyby Dżil miał pojęcie o właściwych sposobach walki ze smokami, wymierzyłby w jakieś bardziej wrażliwe miejsce. Gryzi-ogon zrobił wszakże co mógł w niedoświadczonych rękach. Cios był i tak dla smoka dotkliwy, pozbawił go na wiele dni władzy w skrzydle. Poderwał się, chcąc ulecieć, lecz opadł bezradnie. Dżil natomiast skoczył teraz na siodło bez trudu. Smok puścił się biegiem. Siwa kobyłka za nim. Smok zmykał galopem przez pole, sapiąc i chrapiąc. Siwa kobyłka za nim. Dżil ryczał i pokrzykiwał jak widz na wyścigach. I wciąż wymachiwał mieczem. Smok im prędzej biegł, tym bardziej tracił głowę. A siwa kobyłka gnała za nim co sił w nogach i deptała mu wciąż po piętach.

Tak mknęli po drogach, przesadzając żywopłoty, na przełaj polami, w bród przez rzeki. Smok dymił, ryczał, biegł na oślep, byle przed siebie. Nagle ujrzeli most prowadzący do wsi Kam, jak grzmot przemknęli po nim i ze straszliwym zgiełkiem wpadli w główną ulicę wioski. Bezczelny Garm wybiegł z opłotków i przyłączył się teraz do pogoni.

Wszyscy mieszkańcy wsi cisnęli się do okien, niektórzy nawet wdrapywali się na dachy. Jedni śmiali się, inni wiwatowali, a jeszcze inni walili w blachy, w patelnie i w kotły albo dęli w rogi, fujarki i gwizdki. Proboszcz kazał bić w dzwony. Podobnego ruchu i zgiełku od stu lat w Ham nie widziano.

Wreszcie na placu przed kościołem smok skapitulował. Padł dysząc ciężko pośrodku drogi. Garm zbliżył się i obwąchiwał mu ogon, lecz Chrosophylax wyzbył się już resztek wstydu.