Выбрать главу

— Dobrzy ludzie, mężny wojowniku! — wysapał, gdy nadjechał Dżil, a wszyscy mieszkańcy Ham zgromadzili się wkoło (jakkolwiek w bezpiecznej odległości), uzbrojeni w widły, kije i pogrzebacze. — Dobrzy ludzie, nie zabijajcie mnie! Jestem bardzo bogaty. Zapłacę za wszelkie szkody, które wyrządziłem. Poniosę koszty pogrzebu ofiar, a w szczególności proboszcza z Dąbrowy; zafunduję mu piękny pomnik, chociaż był doprawdy dość łykowaty. Każdy z was dostanie hojny podarek, jeżeli pozwolicie mi pójść do mego domu, gdzie trzymam swoje skarby.

— Ile? — spytał Dżil.

— Zastanówmy się — odparł smok, szybko rachując w myślach. Tłum wydał mu się trochę zbyt liczny. — Trzynaście szylingów i osiem pensów na osobę.

— Żarty! — powiedział Dżil. — Kpiny! — powiedzieli ludzie. — Bzdura! — szczeknął pies.

— Po dwie złote gwinee, dzieciom pół ceny — zaproponował smok.

— A psom? — spytał Garm.

— Mów dalej — rzekł Dżil. — Słuchamy.

— Dziesięć funtów i sakiewka srebra na osobę, złote obroże dla psów — rzekł mocno już zaniepokojony Chrysophylax.

— Zabić go! — ryknął tłum, tracąc wreszcie cierpliwość.

— Worek złota dla każdego, a dla dam brylanty? — skwapliwie zaofiarował Chrysophylax.

— Teraz już gadasz do rzeczy, ale to jeszcze za mało — powiedział Dżil.

— O psach znowu zapomniałeś — rzekł Garm.

— Jakiej wielkości będą worki? — pytali mężczyźni.

— Po ile brylantów? — chciały wiedzieć kobiety.

— Bójcie się Boga! — jęknął smok. — Zrujnujecie mnie do szczętu.

— Zasłużyłeś sobie na to — rzekł Dżil. — Wybieraj, co wolisz stracić: majątek czy życie.

I machnął Gryzi-ogone: aż smok skulił się na ziemi;

 — Prędzej! Namyśl się prędzej! — krzyczeli ludzie, nabierając odwagi i podchodząc coraz bliżej.

Cłirysophylax przymknął oczy niby w skupieniu, lecz naprawdę trząsł się ze śmiechu, tak jednak skrycie, że nikt tego nie dostrzegł. Targ zaczynał go bawić. Ludzie najwidoczniej spodziewali się wiele na nim skorzystać. Nie mieli pojęcia o zwyczajach i podstępach wielkiego zepsutego świata; w całym królestwie nie było człowieka, który by miał jakieś praktyczne doświadczenie w stosunkach ze smokami i znał ich chytrość. Chrysophylax oddychał coraz swobodniej i myślał coraz jaśniej. Oblizał wargi.

— Powiedzcie swoją cenę — rzekł.

Zagadali wszyscy naraz. Smok przysłuchiwał się z zainteresowaniem. Jeden tylko głos mącił jego spokój: głos kowala.

— Nic dobrego z tego nie wyniknie, zapamiętajcie moje słowa — prawił kowal. — Mówcie, co chcecie, a ja powiadam, że gad nie wróci. Zresztą tak czy owak nie wyniknie z tej historii nic dobrego.

— Możesz się wyłączyć z ogólnej umowy, jeżeli ci się nie podoba — odparli mu na to sąsiedzi i dalej spierali się między sobą, nie zwracając wiele uwagi na smoka.

Chrysophylax podniósł łeb. Może namyślał się, czy zaatakować znienacka tłum, czy też wymknąć się cichcem korzystając z zamieszania — w każdym razie musiał się tych zamiarów co prędzej wyrzec. Dżil wprawdzie żuł w zadumie jakąś trawkę, lecz Gryzi-ogona trzymał w garści i smoka ani na sekundę z oczu nie spuszczał.

— Nie waż się ruszyć — powiedział — bo jak cię rąbnę, to ci nawet góra złota nie pomoże.

Smok przywarował znowu. Wreszcie gromada wypchnęła naprzód proboszcza, żeby przemówił w jej imieniu. Ksiądz stanął u boku Dżila.

— Nikczemny gadzie — rzekł. — Żądamy, żebyś przyniósł tu, na to miejsce, cały swój majątek nabyty z rozboju. Najpierw wynagrodzimy pokrzywdzonym wszystkie straty, a potem resztę rozdzielimy sprawiedliwie między siebie. Wówczas dopiero, jeśli przysięgniesz, że nigdy więcej nie napadniesz naszego kraju ani też żadnego innego potwora do napaści nie podjudzisz, pozwolimy ci odejść do twego domu z głową i ogonem. Teraz złożysz przysięgę, że wrócisz z okupem, a zaklniesz się na takie potęgi, że nawet twoje smocze sumienie nie ośmieli się im sprzeniewierzyć,

Chrysophylax, żeby tym lepiej oczy im zamydlić, udał, że się waha. Ronił z żalu nad stratą majątku łzy tak gorące, że rozlewając się w kałuże na drodze kipiały i parowały. Zaprzysiągł uroczyście, klnąc się na przedziwne i straszliwe potęgi, że stawi się niezawodnie z całym swoim skarbem w dzień świętych Hilarego i Feliksa, czyli za osiem dni: termin oczywiście za krótki na tak daleką podróż i nawet nie uczeni geografii wieśniacy powinni byli to wiedzieć. Jednakże nikt nie zaprotestował, pozwolono smokowi odejść, a mieszkańcy wsi odprowadzili go aż do mostu.

— Do zobaczenia! — zawołał już z drugiego brzegu. — Z pewnością będziemy do siebie tęsknić.

— My do ciebie z pewnością! — odkrzyknęli ludzie.

Postąpili oczywiście bardzo niemądrze. Każda inna istota po złożeniu tak uroczystej przysięgi miałaby skrupuły i lękałaby się, że łamiąc wiarę ściągnie na siebie okropne nieszczęścia, ale smok w ogóle nie miał sumienia. Pewnie, prości ludzie nie mogli o takie kalectwo podejrzewać stwora bądź co bądź wielkiego rodu, dziwne jednak, że proboszcz, który tyle uczonych ksiąg w życiu przeczytał, również się tego nie domyślił. Może się zresztą domyślił. Jako gramatyk niewątpliwie jaśniej przewidywał przyszłość niż inni ludzie.

Kowal wracając do kuźni kręcił głową.

— Złowróżbne imiona — mruczał. — Hilary i Felix!

Aż w uchu wierci. — Bo Hilary w pospolitym języku znaczy: wesoły, a Feliks: szczęśliwy.

Król oczywiście wkrótce dowiedział się o całym zdarzeniu. Wieść jak płomień szerzyła się po kraju, a prze-chodząc z ust do ust nabierała po drodze tym żywszych kolorów. Król bardzo się nią zainteresował z wielu powodów, wśród których niemałą rolę odgrywały względy finansowe. Toteż postanowił udać się we własnej osobie do wsi, w której działy się tak niezwykłe rzeczy.

W cztery dni po odejściu smoka wjechał przez most do Ham na białym rumaku, otoczony świtą rycerzy, z trębaczami i ogromnym taborem. Mieszkańcy wsi w odświętnych ubraniach ustawili się szpalerem wzdłuż głównej ulicy na powitanie monarchy. Orszak zatrzymał się na placu przed kościołem. Dżil, gdy go przedstawiano królowi, przykląkł, lecz władca kazał mu wstać i nawet poklepał go łaskawie po ramieniu. Rycerze udawali, że nie widzą tej poufałości.

Potem król zwołał całą wieś na rozległe pastwisko Dżilowe nad rzeką, a gdy się wszyscy zgromadzili — włącznie z Garmem, który uznał, że jego też ta sprawa dotyczy — Augustus Bonifacius rex et basileus raczył łaskawie wygłosić przemówienie.

Wytłumaczył dobitnie, że majątek poganina Chrysophylaksa w całości należy do niego, jako do władcy kraju. Nie uzasadniał szerzej swoich praw do zwierzchnictwa również nad krainą górską (były bowiem sporne), lecz stwierdził, że “w każdym razie nie ma wątpliwości, iż gad ów ukradł ongi naszym przodkom to wszystko, co dziś posiada. Ale że jesteśmy, jak powszechnie wiadomo, sprawiedliwi i wspaniałomyślni, nie pozostawimy naszego zacnego lennika Aegidiusa bez nagrody; każdy też z naszych wiernych poddanych z tej wsi otrzyma jakiś dowód naszego uznania, nikogo nie pominiemy, od proboszcza do najmniejszego dziecka. Wioska Ham uradowała bowiem nasze królewskie serce.

Tu przynajmniej lud dzielny i nieprzekupny zachował starożytne cnoty naszego plemienia".

Rycerze tymczasem rozmawiali między sobą o najnowszych fasonach kapeluszy.

Król nie opuścił po tym przemówieniu wioski. Rozbił obóz na Dżilowym polu i oczekując dnia czternastego stycznia zażywał wraz z dworem przyjemności, jakich mogła dostarczyć skromna wieś, odległa o wiele mil od stolicy. Świta królewska w ciągu trzech dni ogołocił; wieś doszczętnie z chleba, masła, jaj, słoniny i baranie go mięsa, a także wysuszyła do dna wszystkie beczki z piwem. Po czym zaczęła szemrać na skąpe wyżywi nie. Król jednak za wszystko płacił hojnie kwitami obiecując ich wymianę w państwowej kasie na gotówkę; liczył bowiem, że jego skarbiec wkrótce się napełni Mieszkańcy Ham, nic nie wiedząc o rzeczywistym stanie królewskiego skarbca, przyjmowali kwity z wielkim zadowoleniem.