Выбрать главу

Nadszedł czternasty stycznia, dzień świętych Hilarego i Feliksa. Wszyscy od świtu byli na nogach. Rycerze przywdziali zbroje. Dżil ubrał się w swoją kolczugę domowej roboty, co wywołało drwiące uśmiechy w gronie rycerstwa, lecz król poskromił je jednym zmarszczeniem brwi. Dżil przypasał też miecz. Gryzi-ogon potulnie wsunął się do pochwy i wcale się z niej nie wyrywał. Proboszcz popatrzył na niego uważnie i pokiwał głową, szepcząc coś sam do siebie. Kowal roześmiał się w głos. Nadeszło południe. Ludziom z przejęcia nawet obiadu się odechciało. Popołudnie wlokło się ospale. Gryzi-ogon w dalszym ciągu wcale nie zdradzał chęci wyskoczenia z pochwy. Czatujący na wzgórzu wartownicy i mali chłopcy, którzy na ochotnika wdrapali się na najwyższe drzewa, daremnie wytężali oczy: ani na ziemi, ani na niebie żaden znak nie zwiastował zbliżania się smoka.

Kowal pogwizdywał wesoło, lecz innym ludziom dopiero z zapadnięciem wieczoru, kiedy gwiazdy błysnęły na firmamencie, po raz pierwszy zaświtało podejrzenie, że może smok od początku nie zamierzał dotrzymać obietnicy. Wspominając jednak uroczystą przysięgę, nie tracili mimo wszystko nadziei. Wreszcie gdy wybiła północ i wyznaczony dzień minął, ludzi ogarnęło zniechęcenie. Tylko kowal był w siódmym niebie.

— A co, nie mówiłem! — tryumfował. Lecz nie przekonał gromady.

— Bądź co bądź gad był ciężko ranny — zauważył ktoś.

— I termin wyznaczyliśmy za krótki — stwierdził inny. — Do gór kawał drogi, a on przecież dźwiga niemałe ciężary. Może musiał szukać pomocników.

Lecz minął następny dzień, potem drugi. Resztka nadziei rozwiała się ostatecznie. Król wpadł w straszny gniew. Prowianty i napoje wyczerpały się we wsi, królewska świta narzekała już głośno. Rycerze tęsknili do dworskich wygód i przyjemności. Ale król bardzo potrzebował pieniędzy.

Pożegnał się z wiernymi poddanymi krótko i węzłowato. Połowę wydanych poprzednio kwitów unieważnił. Dżila potraktował chłodno, ledwie mu kiwnął głową.

— Wkrótce otrzymacie nasze dalsze rozporządzenia — rzekł i odjechał wraz z rycerzami i trębaczami.

Bardziej ufni i naiwni ludzie spodziewali się, że lada dzień król zaprosi Aegidiusa do stolicy, żeby go pasować na rycerza. Rzeczywiście w tydzień później nadeszło pismo, lecz zupełnie innej treści. Był to list w trzech kopiach: jedną wysłaniec wręczył Dżilowi, drugą proboszczowi, a trzecią przybił na drzwiach kościoła. Prawdę mówiąc wystarczyłby jeden list do proboszcza, bo nikt prócz niego nie umiał rozszyfrować niewyraźnych zawijasów dworskiego skryby, dla prostych ludzi równie niepojętych jak łacina uczonych. Proboszcz przełożył list na pospolity język i odczytał z ambony. Tekst był zwięzły i rzeczowy — w porównaniu z większością królewskich listów. Król bowiem bardzo się spieszył.

My, Augustus B.A.A.A.P.iM. rex et basileus et cetera, oznajmiamy, że dla bezpieczeństwa naszego królestwa oraz honoru naszego imienia postanowiliśmy, iż gada, który sam mieni się Chrysophylaksem Bogatym, należy ująć i surowo ukarać za jego występki, matactwa i nikczemne przeniewierstwo. Wzywam tedy niniejszym wszystkich rycerzy naszego domu pod broń i polecam im czekać w pogotowiu na przybycie Aegidiusa A.J., rolnika ze wsi Ham. Ponieważ bowiem rzeczony Aegidius dał dowody, że godzien jest naszego zaufania i zdatny do walki z olbrzymami, smokami oraz wszelkimi nieprzyjaciółmi królewskiego pokoju, rozkazujemy, aby niezwłocznie stawił się w stolicy i przyłączył do zastępu naszego rycerstwa.

Sąsiedzi powiadali, że Aegidiusa spotkał niemały za-szczyt, który w gruncie rzeczy znaczy tyleż co uroczyste pasowanie na rycerza. Młynarz nawet mu zazdrościł.

— Nasz Aegidius wysoko zajdzie — rzekł. — Miejmy nadzieją, że zechce nas znać jeszcze, gdy wróci z tej wyprawy.

— Ba, czy w ogóle wróci? — powiedział kowal.

— Dość, przestańcie krakać! — krzyknął Aegidius, nie posiadając się już z gniewu. — Gwiżdżę na zaszczyt. Bylebym wrócił cały, nawet młynarza powitam z radością. Chociaż trzeba przyznać, że osładza mi tą pigułkę myśl, iż was dwóch przynajmniej na czas jakiś z oczu stracą.

Z tymi słowami porzucił kompanią. Królowi nie sposób wymawiać się tak jak sąsiadom. Trudno, nawet jeśli owce się kocą, orka czeka, krowy czas doić albo wodą nosić — trzeba jechać. Dżil osiodłał więc siwą kobyłką i przygotował się do drogi. W ostatniej chwili nadszedł proboszcz.

— Bierzesz chyba z sobą mocny powróz? — spytał.

— A to po co? — zdziwił sią Dżil. — Żeby się powiesić?

— Dajże spokój! Głowa do góry, kochany Aegidijusie — odparł proboszcz. — Mnie się zdaje, że możesz zaufać swojemu szczęściu. Weź jednak z sobą powróz, bo jeżeli się nie mylę, bardzo ci się przyda. Jedź już i wracaj do nas zdrowy!

— A właśnie! Nawet jeżeli wrócę, ciekaw jestem, w jakim stanie zastaną dom i gospodarkę! Diabli nadali smoka — rzekł Dżil. Wcisnął gruby zwój powroza do juków i ruszył.

Nie wziął z sobą psa, który zresztą od rana starał mu się nie nawijać przed oczy. Dopiero po wyjeździe pana Garm wśliznął się do domu i nie wytykając nosa z kuchni wył przez całą noc żałośnie; nie uspokoił się nawet wówczas, gdy mu gospodyni spuściła lanie.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — jęczał. — Już nigdy nie ujrzę mojego kochanego pana, mojego groźnego, wspaniałego pana! Czemuż, ach czemuż nie pobiegłem za nim!

— Zamknij pysk! — fuknęła Agata. — Bo postaram się, żebyś naprawdę nie doczekał powrotu pana. Kowal usłyszał wycie psa.

— Zły omen! — stwierdził z satysfakcją. Dni mijały bez wieści.

— Przygotujmy się na najgorsze — rzekł i zaczął wesoło wyśpiewywać.

Dżil zajechał na dwór zmęczony i zakurzony. Rycerze w lśniących zbrojach i błyszczących hełmach stali na dziedzińcu, każdy przy swoim wierzchowcu. Nie w smak im było królewskie wezwanie i burzyli się przeciw dołączeniu chłopa do rycerskiego zastępu, więc na złość uparli się wykonać rozkaz dosłownie i ruszyć natychmiast, nie dając biednemu Dżilowi wytchnienia. Nieborak ledwie zdążył przegryźć kromkę chleba i przepłukać gardło łykiem wina. Siwa kobyłka prychała gniewnie. Na szczęście nie powiedziała głośno tego, co o królu pomyślała, bo dopuściłaby się obrazy majestatu.

Dzień już się chylił ku zachodowi. Nie pora wyruszać w drogę, tym bardziej na smoka — rzekł sobie w duchu Dżil. Toteż nie zajechali tego dnia daleko. Dworakom, skoro postawili na swoim, już się teraz wcale nie spieszyło. Rycerze, giermkowie, służba, juczne kuce i tabory — wszyscy posuwali się leniwie, nie pilnując bojowego szyku. Dżil na swojej zmęczonej kobyłce człapał ostatni.

Wieczorem zatrzymali się na popas i rozbili namioty. Dla Dżila nie pomyślano o żadnym zaopatrzeniu, musiał więc najniezbędniejsze rzeczy pożyczać od innych. Kobyłka oburzona winszowała sobie, że nie należy do królewskiej świty.

Nazajutrz ruszyli i dopiero trzeciego dnia pod wieczór ujrzeli na widnokręgu zamglony, nieprzyjazny łań-cuch gór. Wkrótce potem znaleźli się w krainie, gdzie władza Augustusa Bonifaciusa nie była powszechnie uznawana. Posuwali się teraz ostrożniej i bardziej zwartym szykiem.