Smok, nie mogąc zatrzymać się, ostro rzucił się do tyłu, jakby stawał dęba. Błoniaste skrzydła zabiły z całej siły, starając się odepchnąć od zamku strumieniami powietrza. Jucie zdało się, że teraz Arman wleci na płaską ścianę całym ciałem i zabije się. Jednak w ostatniej chwili smok ogromnym wysiłkiem wstrzymał swój pęd, ale nie mógł zupełnie uniknąć zderzenia i ciężko uderzył ogonem w ścianę. Od uderzenia zatrzęsła się ściana.
Przez tydzień Juta ukrywała się.
Arman prawie nie chodził, leżał w swojej komnacie na skrzyni i nawet w fotelu przed kominkiem nie mógł siedzieć — tak bolał go krzyż. Juta przynosiła mu jedzenie, ale niezauważalnie — kiedy wychodził na krótko z komnaty, po powrocie znajdował na skrzyni miseczki i dzbanki, talerzyki i buteleczki, a pośród nich — niezmienny znak pamięci i pokory, to serwetka z nieumiejętnie wydzierganą otoczką, to wymyślna kokarda ze sznura, to serduszko o krzywych bokach, wyrzeźbione w niedopalonej świeczce.
Arman nie dawał znaku, że zauważa tę niemą prośbę o wybaczenie. Wszystko zjadał i wypijał, po czym ani trochę nie interesował się tym, gdzie podziewają się puste naczynia.
Po kilku dniach zrobiło mu się lepiej i wyszedłszy jednego razu z komnaty, przyczaił się w pobliżu.
Księżniczka nie kazała na siebie długo czekać. Na samodzielnie wykonanej tacy niosła misę rozgrzanych placków i butelkę schłodzonego wina; na jej ramieniu powiewał ozdobiony samodzielnie wykonanym haftem ręcznik.
Przekonawszy się, że Armana w komnacie nie ma, księżniczka weszła do środka. Arman zaczekał chwilkę i wszedł w ślad za nią.
— Och! — Juta o mało nie upuściła tacy.
Arman stał w drzwiach, opierając się o futrynę, a na jego niewzruszonym obliczu nie było gniewu, ale nie było i wybaczenia.
— Och! — Powtórzyła Juta, i niczym biały proporzec rozpostarła przed sobą ręcznik. Wielkimi spiesznymi ściegami był na nim wyszyty ziejący ogniem smok.
I ten wybryk został w końcu księżniczce wybaczony. Na znak swojej przychylności Arman przyniósł jej ogromną bryłę ziemi z rosnącymi na niej trawami i kwiatami. Juta wpadła w absolutny zachwyt i urządziła na szczycie wieży „ogród”, w którym z wielką troskliwością podlewała kwiaty i pielęgnowała trawy, a kiedy wśród zielonych źdźbeł pojawił się pęd prawdziwego klonu, radość księżniczki nie miała granic.
Pewnego wieczoru, kiedy Juta z Armanem spędzali czas w „ogrodzie”, zamek drgnął. Zakołysały się wieże, oderwał się skądś kawał skały i wpadł do morza, tworząc w nim wir. U podnóża zamku narodziła się fala i potoczyła aż do horyzontu. Drugie uderzenie — druga fala.
— Trzęsienie ziemi! — Krzyknęła Juta i wczepiła się kurczowo w Armana, dochodząc do wniosku, że oto nastał jej koniec.
Arman zaśmiał się i objął ją ramionami. W tym obrończym geście było tyle spokojnej pewności, że Juta przestała panikować i ze zdziwieniem na niego spojrzała. — To Śpiący — powiedział Arman niedbale.
— Co? Kto? — Juta stwierdziła, że nie dosłyszała.
— Śpiący — powtórzył Arman. — Pod fundamentami zamku od wielu tysiącleci ktoś śpi. Innego imienia dla niego, póki co, nie wymyślili — Śpiący i to wszystko… Niekiedy porusza się we śnie i wtedy zamek się trzęsie.
Juta miała bujną fantazję i od razu wyobraziła sobie zamurowanego w skałach stwora, który niewielkim poruszeniem trzęsie całą ziemią.
— I ty tak spokojnie o tym mówisz? — Wyszeptała, jakby bała się naruszyć spokój Śpiącego. — A jeśli on weźmie i się obudzi?
— Wtedy was ze sobą poznam — z powagą obiecał Arman.
Magiczne zwierciadło rozrabiało i mędrkowało, przez długi czas lubowało się strugą wody w miejskim rynsztoku, pstrzyło się tęczowymi plamami i od czasu do czasu kpiło z Armana i Juty, demonstrując ich wykrzywione odbicia.
Juta bardzo chciała zobaczyć Ostina. Księcia nie było; zamiast niego zasiadała Królewska Rada Akmalii i księżniczka usłyszałaby niemało tajemnic państwowych, gdyby zwierciadło, jakby przezornie, nie zagłuszyło dźwięku.
— Głowa mnie boli — powiedział Arman. — Pogoda się zmieni.
— Wcześniej nic cię nie bolało przy żadnej zmianie pogody — zauważyła Juta.
— To będzie poważna zmiana — wyjaśnił Arman. — Zanosi się na tajfun albo trąbę powietrzną.
— A-a-a… — Przytaknęła Juta bez większego zainteresowania. Ale po krótkiej pauzie zapytała: — A ty co, umiesz przepowiadać trąby powietrzne?
— No tak.
— A burzy dlaczego nie przewidziałeś? No, tej straszliwej burzy, pamiętasz?
Arman pamiętał. Początkowo wstrząsnął nim dreszcz na myśl o błyskawicy, a potem z wdzięcznością dotknął ręki Juty, przypominając sobie latarnię, tą ręką zapaloną:
— Byłem wtedy pijany… Myślałem wtedy… O czymś innym.
W zwierciadle trwała Królewska Rada. Na trybuny wyszedł maleńki polityk w peruce sędziowskiej, wyniszczony troską o dobro państwa. Otworzył usta i zwierciadło raptem doniosło:
— …asza wys…
„Wasza wysokość” — domyśliła się Juta. Król, ojciec nieznośnej Oliwii, też tutaj siedział, na podwyższeniu, pokrytym wytartym aksamitem.
— Dobrodzieje! — Ciągnął orator. — Pragnę przypomnieć, że mówiąc o zewnętrznej polityce sąsiedniej Kontestarii, należy przede wszystkim brać pod uwagę fakt, że król Kontestar Trzydziesty Dziewiąty jest ciężko chory i, w istocie, głową państwa już teraz jest książę Ostin…
Juta spięła się. Wyniszczony polityk wysapał:
— Powołując się na osobiste kon…
Zwierciadło drwiąco mrugnęło i pokazało dwóch chłopców, którzy starali się za pomocą siatki na motyle wyłowić jedną tłustą żabę. Pierwszy, piegowaty, potknął się i runął w bagno, z którego leniwie podniósł się rój komarów. Drugi się zmądrzył i nakrył żabę siatką, jednak siatka okazała się dziurawa i zwinnemu płazowi udało się uciec.
— Głowa mnie boli — powiedział Arman. — Myślę, że morze się niepokoi… Ostin — to, zdaje się, ten sam książę?
Juta pochmurno milczała.
Powierzchnia zwierciadła zamgliła się i od razu przejaśniała. Płynnie kołysały się szerokie liście palm, drżało nagrzane powietrze, a razem z nim drżały kwietniki, sztuczne wodospady, groty, baseny. Potem w zwierciadle pojawiła się zalana słońcem złota plaża, którą lizały fale z taką delikatnością i starannością, jak kotka wylizuje nowo narodzone kocięta.
Pośrodku plaży iskrzył się barwną kopułą okrągły namiot, pod nim na rozścielonych kilimach cieszyła się z życia radosna kompania, której duszą była księżniczka Oliwia.
— Znowu — wycedziła Juta przez zęby.
Oliwia ubrana była w bogaty plażowy kostium, odkrywający łokcie i kolana. Skóra pięknej księżniczki była gładka jak alabaster, delikatnie złotawa, chociaż o wulgarnej opaleniźnie oczywiście nie mogło być mowy. Pokazując kształtną rączką gdzieś na morze, księżniczka coś wesoło opowiadała kawalerom, a ci zanosili się szczerym śmiechem.
— Ot… Życie — cicho powiedziała Juta.
Arman zdziwił się:
— Ty jej zazdrościsz?
Juta westchnęła. Uśmiechnęła się smutno:
— Popatrz na nią… I popatrz na mnie. Zazdroszczę, oczywiście.
Tymczasem z parku schodzącego ku plaży wynurzyła się postać dwórki. Rozejrzała się, machnęła księżniczce ręką i znowu schowała się wśród palm. Oliwia wstała, wyjaśniając coś ze śmiechem, otworzyła nad głową ażurową parasolkę i pospieszyła tam, gdzie w cieniu wielkiego palmowego liścia przyczaiła się jej powiernica.