Księżniczka obejrzała się z trwogą. Do komnaty wiodło wiele drzwi — i jeden Smoczy Tunel… Czyli Arman bywa tutaj za każdym razem, kiedy wylatuje na zewnątrz? Zaraz, co tu ma do rzeczy Arman… Osoba Armana zupełnie nie ma tu nic do rzeczy. Ta sala nie ma z nim żadnego związku, on nie może odpowiadać za czyny swoich przodków Gorąco zapragnęła niezwłocznie go zobaczyć, już się odwróciła, żeby iść stąd jak najszybciej, ale coś ją zatrzymało. Jak zaczarowana, niemal wbrew swojej woli, zrobiła krok do przodu, zbliżając się do kamiennego stołu. Na powierzchni jego kładła się słoneczna amorficzna plama i Jucie zdawało się, że się porusza, powoli pełznie po starożytnym, gdzieniegdzie pokrytym mchem, kamieniu.
Kolec, sterczący ze środka stołu, był wzrostu Juty. Wokół niego ornamentem wił się tekst; przeczytać go można było tylko obchodząc stół dookoła.
Księżniczka ruszyła w obchód, starając się jak najmniej patrzeć na otoczkę z trójgraniastych haków. „Tutaj tworzyli swoje sławne rzemiosło… Tutaj spożywali królewską zdobycz… Pokolenia…” Dalej szedł szereg imion.
Juta zatrzymałaby się, lecz znaki i słowa przykuwały jej uwagę, uczyniły ją podległą ich woli, i krążyła, to zbliżając się do przerażającej sterty narzędzi, to znowu się od niej oddalając: „Im-Ar, Sam-Ar… Din-Ar i syn jego Akk-Ar… Don-Ir, Dan-Ann, Dar-Ar… Char-Ann, Chen-Ann…”
W uszach Juty rodziła się i rozbrzmiewała coraz głośniej uroczysta, rytualna muzyka a kroki jej mimowolnie układały się w twardy, bezwzględny rytm: „Lir-Ar, Lak-Ann… San-Ir, Zar-Ar, Zon-Ann…”. Księżniczce zakręciło się w głowie, haki zlały się w jedno żelazne koło, a Juta cały czas czytała i czytała: „Gan-Ann, Gar-Ar… Syn jego potężny… I syn jego… I syn…”
Ile imion. Każde imię — rytuał, i to niejeden. Nic dziwnego, że wśród ludzi żyją takie straszne bajki. Każde imię — zguba niewinnej dziewczyny, i nawet nie jednej. Każde imię… Jednak szereg dobiega końca…
„Ard-Ir, Akr-Ann i syn jego…”
W głowie Juty dudniło, zataczała się, starając się utrzymać równowagę i wszystko próbowała zrozumieć, co to za słowo, takie nieprzyjemne, drapie ją od wewnątrz, jaki cień chodzi dookoła, nijak nie dosięgając jej świadomości.
Ot i wszystko, teraz sobie pójdzie. Pójdzie i nigdy więcej tutaj nie wróci. Musi tylko przeczytać ostatnie imię, nie wiadomo, po co, ale tego wymaga ktoś obcy, kto zamieszkał w Jucie i wypróbowuje tam, w środku swoje ostre pazurki…
Nie, nie chciała przeczytać. Powoli, z wysiłkiem podniosła oczy…
Łzawiły. Niczego nie widzę, pomyślała Juta, ale obcy, który osiedlił się w jej duszy, znowu zmuszał do podjęcia wysiłku.
Ard-Ir… Kto to, nie wiem… Akr-Ann… I syn jego… Syn jego… Syn…
Pod Jutą ugięły się nogi. Zachwiała się. Chwyciła za trójgraniasty hak.
Syn jego Arm-Ann.
On tworzył tu swoje sławne rzemiosło. On spożywał tu królewską zdobycz. A potem okłamał Jutę i ona mu uwierzyła.
Wchodził tutaj, wiedziony przez ojca i dziada. Branka… Taka sama dziewczyna jak ona, Juta. Może i nie chciał… Nawet na pewno… Ale prawa rodu…
Juta zgięła się wpół i prawie ją zemdliło. Skrzypnęły otwierane drzwi. O nie, pomyślała księżniczka. Idź precz.
— Juto? — Arman, strwożony, wielkimi krokami przemierzał salę w kierunku kamiennego stołu. — Co ty tu ro… — Zaciął się, urwał w pół zdania. Zrozumiał.
Księżniczka wyprostowała się z trudem. Oto idzie, i oczy ma takie jasne. I wszystko, jak przedtem… Gargulce, ona pozwalała mu siebie dotykać.
Z trudem pokonała nowy atak mdłości.
— Juto?! — Zatrzymał się.
— Jak… — Odkaszlnęła, przywracając sobie głos — jak to smakowało, Arm-Ann?
Ciemnozielone oczy Armana stały się zupełnie czarne — tak rozszerzyły się jego źrenice.
— Zapewne… — Juta oblizała wargi — ludzkie mięso jest bardzo pożywne… Bez żyłek… Miękkie…
— Ty oszalałaś? — Rzucił urwanym głosem.
— Popatrz — palec Juty bezwolnie tknął napis na kamieniu — popatrz, jakie to interesujące… Twojego dziadka zwali Ard-Ir, a tatusia — Akr-Ann… I jaki byłby z ciebie dragon, w rzeczy samej, gdybyś nie spróbował…
— Zamilknij…
— Oczywiście… Nie mam zamiaru niczego z tobą wyjaśniać… Bądź tak dobry, wyjdź. Ja… Na ciebie patrzeć nie mogę!
Arman chciał coś powiedzieć, ale nie wydał nawet jednego dźwięku.
Imiona jego ojca i jego dziada, w ustach księżniczki brzmiały niemal obraźliwie. Stała przed nim, oburzona, pełna strachu i odrazy zarazem, przy czym odraza ta przewyższała i strach, i oburzenie. Miotała błyskawice, zwężonymi ciemnymi oczami. Nie życzyła sobie i nie mogła teraz go słuchać. Wbiwszy nóż w jego dawną bolesną ranę, teraz z wyrachowaniem przekręcała ostrze.
Arman znowu otworzył usta, ale nie by wydobyć słowa, a — by zaczerpnąć konwulsyjnie oddech.
— A ty, taka jesteś delikatna — przemówił w końcu z ironicznym uśmieszkiem. — Nawet patrzeć nie możesz? Szkoda… Przyjdzie ci popatrzeć, moja droga… Ja jeszcze nie zdecydowałem. Możliwe, że cię pożrę?
Juta odsunęła się. Arman prychnął:
— Tak, co byłby ze mnie za smok, gdybym nie spróbował… Tak, tak… Miękkie i bez żyłek… Pożywne… Młodziutkie, dziewicze… Co tak patrzysz, niczym skrzywdzona niewinność? — Podniósł ramiona, z których ciężko wystrzeliły błoniaste skrzydła.
— Delikatne, różowe mięso! — O podłogę uderzył pokryty łuską ogon. — Ciepłe, aromatyczne! Tak, księżniczko?! — Ostatnie słowa trudno było zrozumieć, bo zębata paszcza nieprzystosowana była do ludzkiej mowy.
Ledwie opanowując odrętwienie, Juta zerwała się. Przeskoczywszy między Armanem i stołem, zostawiła na żelaznym haku skrawek ciemnego bałachonu. W ślad za nią goniły mrożące krew dźwięki — jako człowiek Arman jeszcze mógł się śmiać, ale jako smok — ryczał i krztusił się płomieniami.
Gorący powiew smoczych płomieni dosięgał jeszcze pleców Juty, żar pozwijał końcówki jej włosów.
Wiele dni spędzonych w zamku Armana Juta poświęciła na poszukiwanie wyjścia. Teraz, drżąc na chłodnych schodach, kolejny raz przywracała w pamięci położenie komnat i korytarzy. Smocze Wrota nadawały się dla skrzydlatych jaszczurów, ale musiało być inne wyjście. Wyjście dla ludzi. Brama.
Zamknęła oczy. A jeśli nie? Istoty mieszkające w zamku doskonale radziły sobie z ogromną okrągłą dziurą, znajdującą się wysoko nad morzem. A branki — przed brankami wyjście na wolność było zamknięte…
Myśl, powiedziała sobie. Albo szybko uciekniesz, albo rzucisz się z wieży — i nie marz, gołąbeczko, że możliwe jest trzecie wyjście. Sama jesteś sobie winna, zapomniałaś o królewskiej dumie i weszłaś z potworem w przyjacielskie stosunki… Myśl.
Zmarszczyła mocno brwi i ścisnęła dłońmi skronie.
Zdruzgotany Arman siedział na płaskim kamieniu, opierając się ramieniem o resztki okrętu, które kiedyś sztorm wyrzucił na te skały. Teraz nieszczęsny wrak podobny był do obgryzionego rybiego szkieletu — ostre żebra wręg, konwulsyjnie wyciągnięte maszty, szmaty zamiast żagli. Nad głową Armana groźnie skrzypiała wysoka rufa. Wyobraził sobie przez moment, jak rufa upada, grzebiąc go pod kupą nadgniłego drzewa… I siedział dalej.
Od morza ciągnął chłodny wiatr — męczący w swej nieustannej monotonności, jak ból zęba. Arman wciskał się w śliskie deski.