Выбрать главу

Ranek był szary, deszczowy. Postanowił, że nie będzie czekał na rycerza oswobodziciela. To będzie jego pierwsza księżniczka i pożre ją od razu. Oto dlaczego rankiem z takim drżeniem oczekiwał wieczoru.

Jeszcze nie przywykł być sam. Ojciec jego spoczywał od dawna na dnie morza, a i dziad także wybrał ten koniec — przeczuwając zbliżającą się śmierć, starzec zdążył odlecieć tak daleko od brzegu, jak tylko mógł… Arman zszedł do podziemi i znowu z drżeniem przeczytał pouczenie rodu: rozkwitaj w rzemiośle.

— Jak ją porwałeś, pamiętasz?

Prosto, szybko i całkiem zwyczajnie. Spacerowała po ogrodzie w towarzystwie służącej; najpierw schwycił służącą, ale w porę zobaczył maleńką dekoracyjną koronę, wieńczącą fryzurę jej towarzyszki. Wypuszczona na trawę służąca, szybko schowała się pod krzakiem i stamtąd krzyczała: „To jest księżniczka! Nie ja, nie ja! Oto jej wysokość!”

Księżniczka się nie sprzeciwiała. Wisiała w pazurach, jak gałgankowa lalka, ale on i tak się denerwował — bał się ją upuścić czy przycisnąć zbyt silnie.

Korona jej zagubiła się w przestworzach, rude włosy potargał wiatr; postawił ją na rytualnym stole, jak kiedyś uczył go dziad.

— Śpisz, Armanie?

— Nie — odparł głucho. — Dawaj… Kwiatek.

— Teraz?

— Tak.

Juta zaczęła mocować się pośpiesznie, starając się wyciągnąć korek z butelki; korek nie poddawał się i Juta wczepiła się w niego zębami. W końcu rozległo się ciche klaśnięcie i strumień zapachu, zapachu kwiatu zwanego zaurocznikiem, kreśląc prawie niewidzialne meandry wypłynął z wąskiej szyjki.

Armanowi w półśnie wydawało się, że widzi tę strużkę w ciemności. I już dosięgła jego twarzy; na moment wstrzymał oddech, żeby w następnej sekundzie wziąć głęboki wdech.

Mdłości nie wystąpiły. Obrazy w jego pamięci ożyły, stały się wyraźne; nabrały barw, dźwięków i realnych kształtów.

Widział swoje uzbrojone w pazury łapy blisko jej twarzy. Twarz była zupełnie biała, pozbawiona życia, ale wargi poruszały się i mógł nawet odróżnić pojedyncze słowa…

Dobrze wiedział, co należy robić dalej. Jego wygięte pazury — jak idealnej formy noże. Jego przednie zęby ostre, jak kościane igły.

Pachniało od niej zaurocznikiem. Perfumy „Zauroczenie”, chociaż możliwe, że wtedy nazywały się inaczej. I jeszcze — była ciepła. Czuł to, nawet nie dotykając jej skóry.

Dziewczyna chlipnęła — krótko, urwanie. Jedna pazurzasta łapa wyciągnęła się ku jej piersi…

„Młoda istota… Panna… Dziewicza zdobycz… Niech wzmocni cię życiem swoim, i radością, i młodością…”

…Arman odepchnął rękę Juty, w której trzymała wyciągnięty z butelki kwiatek. Trzęsło nim całym, opuściwszy oczy ze zdziwieniem oglądał w półmroku swoje nogi, podskakujące w konwulsyjnym dygocie, jak pokrywka na kipiącym kotle. Pięty wybijały na skrzyni nieskładny rytm i nie mógł z tym nic zrobić.

— Armanie? — Zapytała Juta przestraszona.

Chciał odpowiedzieć, ale prawie ugryzł się w język rozpaczliwie szczękającymi zębami.

— Przypomniałeś sobie? — Juta starała się nie okazywać swojego strachu. Kiwnął głową w ciemności.

Mokry jak mysz, od głowy do stóp zlany zimnym potem, słyszał jak jego serce, przemieściwszy się z jakiegoś powodu w kierunku gardła, wystukuje bezładny rytm.

— Co mam zrobić? — Juta prawie płakała. — Źle się czujesz? No, przypomnij sobie, postaraj się!

Mocno wziął ją za nadgarstek, podniósł do swojej twarzy, wciągnął zapach kwiatka i zmusił się do zamknięcia oczu.

Czarno. Czarno. Czerwone plamy. Ciemność.

… I pazury jego zamknęły się! Zamknęły, ścisnęły ofiarę i powlokły precz…

Niósł ją — o hańbo! — Niósł daleko od zamku, a ona wyrywała się, z jakiegoś powodu właśnie teraz postanowiła się sprzeciwić. Przyniósł ją do porzuconego jakiegoś piaszczystego wyrobiska na skraju nieznanej wioski i opuścił w rozmytą deszczem glinę. A po zboczu rudej jamy, lepkim, mokrym zboczu, toczyły się bezkształtne grudki. Grudki gliny, tylko to…

— … Armanie!

Juta ściskała świeczkę w dłoni, nie zauważając strużek gorącego wosku na palcach.

— Przestraszyłam się… Miałeś taką twarz…

Opadł na podłogę zwiędły niepozorny kwiatek.

Armanowi było lekko, tak lekko, jak w dzieciństwie, jak w odurzającym szczęśliwym śnie. Wszystko dobrze, wszystko jeszcze może się ułożyć… Koszmar odejdzie w niepamięć. Grudki gliny? Stoczyły się, upadły na dno, zrównały się z ziemią… W świadomości więcej nie tkwi drzazga i wielki ciężar, przynoszący mimowolnie strach przed Rytualną Salą, spadł mu z ramion.

Arman roześmiał się głupkowato, wziął Jutę w ramiona i po bratersku pocałował ją w policzek w sam kącik ust.

Księżniczka patrzyła na niego okrągłymi z zachwytu oczami, ale w ciemności smok widział tylko dwie jasne iskierki.

* * *

Juta doznała olśnienia.

Jej trudy w Sali Klinopisów; dni i noce przy świetle dymiącej pochodni, zaczerwienione oczy i zziębnięte nogi, radość odkryć i rozpacz niepowodzeń, i nawet ten tłusty szczur, który wyskoczył pewnego razu z jakiejś nieznanej nory, przerażając księżniczkę na śmierć — wszystko to przerodziło się w zrozumienie. Spoglądając na tekst Proroctwa, Juta z nabożnym strachem uświadomiła sobie nagle, że obce symbole są dla niej zrozumiałe i może je odczytać.

Zdenerwowała się tak, że prawie upuściła pochodnię. Potem, przerażona odkryciem, rzuciła się do ucieczki — daleko od Sali Klinopisów, na powierzchnię.

Arman nie uwierzył.

Przywykł już do jej fantazji i nie chciał niczego słuchać. Przeczytała? Rozszyfrowała? Wytrzyj najpierw sadzę spod nosa, ubrudziłaś się, jak mysz w kominie…

Juta ledwo powstrzymała wybuch wściekłości, kiedy smok wstał wreszcie z wygodnego fotela i rzucił z uśmieszkiem:

— Cóż, pokazuj…

Zabrawszy pochodnie, razem ruszyli na dół. Po drodze Juta stawała się coraz spokojniejsza i pewniejsza siebie, za to Arman odwrotnie, nie wiedzieć czemu, stawał się coraz bardziej niespokojny i ganiąc siebie za wyschnięte gardło i mokre ręce denerwował się coraz bardziej i bardziej.

Dotarli na miejsce.

Płaski, pionowo postawiony kamień z wyrytą na nim Przepowiednią, rzucał podwójny cień — od pochodni Juty i od pochodni Armana. Uwiecznione na nim znaki zlały się w piękną, ale nieczytelną gmatwaninę kresek — tak przynajmniej mogło się zdawać niedoświadczonemu oku.

Arman tak właśnie to widział. Spojrzał na księżniczkę drwiąco i podejrzliwie.

— Tutaj nie ma o wszystkich — powiedziała szeptem Juta. — Na początku — „sława walecznemu Sam-Arowi”.

— To zrozumiałe — powiedział Arman obojętnie, starając się, aby głos jego nie drżał. — To i ja mogę „rozszyfrować”.

— A potem — Juta wstrzymała oddech — potem — po numerach… Czterdziesty trzeci potomek Char-Ann.

Przypadek, pomyślał Arman. Żart. Niechaj nawet Char-Ann był i czterdziestym trzecim potomkiem — co z tego?

— Tutaj — Juta przygryzała wargi — jakby przepowiednia… Ostrzeżenie… Wiesz, co się stało z tym… Char-Annem?

— Wiem. Ale ci nie powiem. Przeczytaj proroctwo.

— Teraz… Podnieś pochodnię bliżej… Więc tak… Powodzenie… I jeszcze, zdaje się, bohaterstwo. Starość, życie… A dożyje do starości, jeśli…