Juta zacięła się. Arman milczał. Trzaskały pochodnie.
— I to wszystko, przepowiadaczko? — Uśmiechnął się na koniec. Juta odwróciła się, a smok zobaczył dwie zmarszczki między jej brwiami, nadające księżniczce nadzwyczaj poważny wygląd.
— Tutaj… Czytam, ale nie mogę pojąć. „Przodek smoków”. Char-Ann dożyje starości, jeśli nie zapragnie odwiedzić tego… Przodka.
Zamilkła zatroskana i z pewnym poczuciem winy. Arman patrzył na nią, na kamień za jej plecami, na pląsające cienie — i odczuwał coraz większy lęk.
Czyżby?
— Przodek smoków — usłyszał własny schrypnięty głos — to legendarny Prajaszczur. Odwiedzić Prajaszczura — oznacza, odbyć podróż za morze, do krainy, skąd według przekazów przybyli praojcowie. Char-Ann, czterdziesty trzeci w rodzie, nie wrócił z takiej wyprawy i w ogóle mało kto wrócił z niej… — Wstrzymał oddech. — A teraz powiedz, skąd to wiesz? Opowiadałem o tym, czy gdzieś przeczytałaś?
— Przeczytałam — powiedziała Juta cicho. — Tutaj.
Arman ogarnął pokryty napisami kamień długim, niedowierzającym spojrzeniem. Zażądał krótko:
— Czytaj dalej.
Juta zakaszlała. Pochyliła się ku kolumnie poruszając niemo ustami. W końcu powiedziała z trudem i cicho:
— Więc, Char-Ann dożyje starości, jeśli nie… Nie wybierze się w podróż. Dalej — czterdziesty dziewiąty potomek, Lir-Ir. Temu… Sądzone nieszczęście.
Zrobiło się cicho.
— To wszystko? — Zapytał Arman po krótkiej przerwie.
— Wszystko — przytaknęła Juta. — Co się z nim stało?
— Zginął w młodości, ledwie zdążył pokonać w walce swojego młodszego brata. Rozbił się o skały. Dzielny był i zabijaka.
— Jasne… Armanie, a ty wiesz wszystko o każdym z dwustu twoich przodków?
Stał, opuściwszy pochodnię, a oczy jego patrzyły obok Juty, przez jej ramię, na dziwacznie ozdobiony kamień.
Czyli to prawda. Uświadomił to sobie w jasnym błysku myśli, ale całe jego jestestwo ze wzburzeniem sprzeciwiało się takiemu obrotowi rzeczy, jednak Przepowiednia — oto ona. Oto dziewczynka z radośnie pobłyskującymi oczami; a on się z niej śmiał, kiedy na ścianę obok kamiennej kolumny węglem nanosiła znaki „niebo”, „nieszczęście”, „radość”, „śmierć”…
— Ty naprawdę to przeczytałaś? — Zapytał szeptem.
— A co ja ci powtarzam? — Wykrzyknęła z niecierpliwością, najwyraźniej nie pojmując niewiarygodności swojego odkrycia. — Popatrzmy dalej: Pięćdziesiąty ósmy potomek… San-Ir. Tutaj znak śmierci… Wcześnie… A, zapewne wcześnie umrze, jeśli… Nie będzie szanował ojca ojcowego ojca… Pradziada, czyż nie?
Pytająco wpatrywała się w Armana, oczekując opowieści o losie San-Ira, ale Arman milczał, wodząc ręką po napisach i powtarzając palcem ich zarysy. Wreszcie Juta usłyszała przygłuszone:
— Nie wierzę. Pokaż, jak ty to robisz.
Potrząsnęła głową — trochę rozdrażniona. Wskazała na szereg skomplikowanych znaków energicznym ruchem nauczycielki:
— Pałeczki — to cyfry. Nauczyłam się rozróżniać cyfry od razu. Tam w głębi sali jest kolumna, gdzie liczby są napisane i po naszemu i wiesz, po starożytnemu… Tutaj — pięćdziesiąty piąty potomek… Imiona pisze się podobnie, przyjrzysz się i sam rozszyfrujesz: Zar-Ar… Potrójny ptaszek — „będzie”. Te pętelki — „śmierć”.
Oblicze Armana niczym nie zdradzało zainteresowania jej wywodem, ale księżniczka, która zdążyła go już poznać dostatecznie dobrze, bez trudu odgadła, że za tą maską obojętności kryje się burza uczuć.
— Interesujące, prawda? — Zapytała niedbale. Za wszystkie docinki i kpiny został teraz wzięty błyskotliwy odwet i Juta upajała się zwycięstwem, kiedy Arman podchwycił raptem:
— Śmierć? Zar-Arowi — śmierć? Przecież on prawnuki przeżył i umarł w dostatku w późnym wieku!
Juta parsknęła, nachyliła się bliżej do kamienia; szybko poruszając wargami, odwróciła się.
Jej wielkie oczy świeciły zachwytem wywołanym nowym niesamowitym odkryciem.
— Tutaj jest warunek! Zar-Ar umrze, jeśli… Widzisz, kreseczka na górze — to „jeśli”. Jeśli… Na skrzydło jego siądzie… Ptak… Biały… Ja tego znaku nie znam, mewa może? Biała mewa… A mewa widać nie siadła, to i dożył do późnej starości!
— Czytaj dalej! — Znowu zażądał Arman. Juta zamrugała oczami, bliżej podniosła pochodnię, przesunęła po kamieniu dłonią, jakby ścierała niewidoczny kurz… I nagle zamarła. Smok zobaczył, jak nagle smętnie opuściły się jej wąskie ramiona.
— Arman — powiedziała, nie odwracając się, a w jej głosie nie było już ani radości, ani zawadiackiej nuty. — To można czytać wiele dni pod rząd. Ale ostatnie wersy…
Zamilkła niezdecydowana. Zrozumiał.
— O dwieście pierwszym potomku? — W ustach mu wyschło.
Potaknęła, jak poprzednio, nie patrząc na niego.
— Chcesz teraz przeczytać? — Zapytał szeptem.
Juta odwróciła się powoli. Nie, nie chciała — w przeciwnym razie skąd u niej byłaby ta trupia bladość na twarzy, zauważalna nawet w całkowitych ciemnościach?
— Zdecyduj sam… To twój zamek, twoje podziemia… Twoi przodkowie… Los, między innymi, też twój…
— Wcześniej mówiłaś, że tam i o tobie musi być powiedziane.
Księżniczka oblizała wyschnięte wargi. Kiwnęła głową:
— Jeśli tutaj jest nawet o mewie… Żyć będzie smok, czy umrze — zależy od głupiego ptaka, który albo usiądzie mu na skrzydło, albo nie. A ja nie mewa. Ja — człowiek.
— Człowiek — odezwał się smok głucho, jak echo.
Nagle Juta powiedziała stanowczo:
— Wiesz co, wyjdźmy z tego wilgotnego podziemia na powierzchnię… Zjedzmy kolację… Jestem głodna… No i zdecydujemy… Musimy to przeczytać, czy nie? Możemy wrócić jutro, możemy wcale nie przyjść… Tysiąclecia ten kamień czekał na nas — poczeka jeszcze. Ha?
Arman przytaknął w milczeniu.
Odwróciwszy się do płaskiej bryły plecami, ruszyli. Ciężkie, pokryte tekstami kolumny wyłaniały się z ciemności, niby jakieś skamieniałe potwory, żeby za chwilę znowu pogrążyć się w mroku. Cienie ich, czarne, pląsające, chowały się za ich ciężkimi kamiennymi ciałami, jak — wedle przekazów — leśne duchy chowają się za pniami drzew.
Oboje milczeli. Z niewidocznego korytarza powiał przeciąg, poprzednio ledwie odczuwalny.
Arman niezdecydowany zatrzymał się w pół kroku:
— Na co potrzebne są proroctwa, Juto?
— Skąd mam wiedzieć? — Odezwała się ona głucho. — Wiemy tak niewiele… Ale wśród ludzi, wiem, że proroków nie lubią.
Nad ich głowami prześliznął się nietoperz.
— Rozumiesz — powiedziała Juta cicho — proroctwa też są różne… Jedno przekazuje: to i to oraz to i to stanie się nieodzownie, choćbyś ze skóry wyszedł… Inne… Inne mówią: stanie się, jeśli… I wtedy od ciebie też coś zależy. Rozumiesz?
— Czego tu nie rozumieć — Arman machnął pochodnią, zatańczyły gwałtownie cienie.
Juta zamilkła. Uśmiechnęła się nagle:
— A toż u nas po królestwie wałęsał się jeden taki… Niby wędrowiec, jakiś pustelnik z nory… Wszystko przewidywał: pomór, pożar i trzęsienie ziemi, królewski pałac w piątek zapadnie się pod ziemię… I NIC! Urodzaj, słoneczko i piękna pogoda.
Krążył nad morzem cały dzień i wieczorem Juta, zaniepokoiwszy się, weszła na wieżę z pochodnią… Rankiem powiedział do niej, uśmiechając się lekko:
— To zostało przesądzone, kiedy przyniosłem na zamek wieszczkę.
Zamilkli.