— Wszystko? — Zapytała Juta.
— Wszystko — Arman westchnął. — Smokowi nie przystoi chować głowy pod skrzydło, niczym kogut…
— Kurka.
— Kurka. Tym bardziej. Smokowi nie przystoi. Smokowi i… Mężczyźnie. Pójdziemy. Popatrzymy, co tam wyryto.
Trącając jedno drugiego łokciami, ale starając się nie spotkać spojrzeniem, zeszli do podziemi — tam, gdzie wznosił się płaski kamień pokryty napisami.
Tekst Proroctwa kończył się ledwo na grubość palca od kamiennej podłogi — Jucie przyszło zatem klęczeć, prawie leżeć. Arman trzymał nad jej głową obie pochodnie.
— Twój dziad… — Zaczęła Juta przygaszonym głosem — Ard-Ir… Sława w młodości, potem doświadczenia… Próby… Jego potomstwo… Podobno przyniesie jemu zmartwienie. Umrze w późnej starości, ale będzie nieszczęśliwy.
— Wszystko prawda — szeptem potwierdził Arman.
Juta przesunęła się na kamiennej podłodze i Arman zobaczył, że zakrywa ostatnie wersy dłonią, chowa je przed sobą, starając się patrzeć w bok:
— Dalej twój ojciec, Akr-Ann… Zły los… Zmartwienie w życiu… Śmierć od niebiańskiego ognia.
— Wszystko się zgadza — głos Armana podobny był do drewnianego stukotu. — Czytaj dalej.
Juta westchnęła, gwałtownie odjęła rękę od kamienia.
— Dwieście pierwszy potomek, Arm-Ann… — Mówiła nawet bardziej zdecydowanie, niż sama by się spodziewała po sobie. — Dwieście pierwszy… — I zamilkła. Bardzo nisko schyliła się nad podłogą, zamiatając chłodne płyty gęstymi włosami i prawie dotykając proroctwa koniuszkiem nosa.
— No? — Zapytał Arman schrypniętym głosem.
Podniosła na niego całkowicie okrągłe, oszalałe ze szczęścia oczy:
— Radość i szczęście! Łajdaku ty smoczy, głupia głowo, żmijo skrzydlata! Długie lata życia… We wczesnej młodości — zamieszanie i trwoga, no nie tylko we wczesnej! Ale potem — miłość… Wiesz, ja nawet ten znak nie od razu odczytałam, przestraszyłam się, tutaj tak rzadko tę miłość się spotyka… Miłość, powodzenie, spokój, radość, dobrobyt… Umrzesz jako bardzo, bardzo stary smok, jeśli… — Nabrała więcej powietrza i Arman, który zdążył już ochłonąć, wstawił w tę pauzę:
— Jeśli?!
Juta lekceważąco machnęła ręką:
— Niezbędny jest warunek… Tutaj wszędzie są warunki…
Mewa siądzie — nie siądzie…
— No?!
— Warunek — nie spotykać się z narodzonymi w morzu. Czekaj, zaraz powiem dokładnie… — Znowu się pochyliła, odszyfrowując tekst. — Nie wiązać się. Nie żenić. Nie kłócić się. Niczego nie dzielić… Narodzeni przez morze — to kto?
Arman śmiał się. Śmiał się tak szczerze, jak nigdy w życiu, nawet w dzieciństwie, a kamienna sala śmiała się do niego w odpowiedzi zdziwionym echem.
— Ależ to… Juto, głupiutka… Ależ to przykazanie dla wszystkich smoków… Strzeżcie się potomków Jukki… Też mi warunek…
Zanosił się i zataczał od śmiechu i księżniczka pierwszy raz widziała, jak on się śmieje. Patrzyła na niego z dołu, z chłodnej podłogi, a on, oświetlony dwiema pochodniami, nagle zdał się jej takim wiecznym i niepokonanym, jak morze czy słońce. Cóż ludzie? Rodzą się — umierają, a co za istota niesie swój los przez tysiąclecia, i czyje narodzenie poprzedza nieskończony szereg przodków, tak samo mocnych i potężnych? Czym dla świata jest ona — Juta, a kim — Arm-Ann… Z nim nie może się równać żaden król i żaden czarownik, a on przynosi z polowania dzikie kozy i pisze wiersze, i oto teraz…
Myśli jej zostały przerwane niespodziewanie. Arman bowiem odrzucił jedną pochodnię i swobodną ręką podniósł ją z podłogi i ująwszy w pół zarzucił na ramię:
— No tak… Jestem twoim dłużnikiem, księżniczko. Spełnię życzenie. Czego chcesz?
Już niósł ją do wyjścia, ogień na głowni pochodni kreślił w powietrzu zygzaki w rytm smoczych kroków, a Juta podskakiwała na jego ramieniu, czepiała się odzieży, tłukła piąstką w twarde, umięśnione plecy:
— Puść!
— To twoje życzenie?
— Nie!
— Spełnię tylko jedno! Myśl!
Przysadziste kolumny migotały z prawej i z lewej strony, Arman kroczył lekko, jakby nie człowieka niósł, a wiewiórkę lub kotka. Juta powoli ucichła, umościła się wygodniej, przytulając policzek do Armanowej szyi…
Kiedy wyszli na powierzchnię, wyszeptała mu w samo ucho:
— Ponoś mnie na plecach. Proszę, Arman! Obiecałeś.
Waga jej była nieodczuwalna, jednak kościany grzebień wzdłuż grzbietu, sztywny i prawie pozbawiony czucia, wzdrygał się od niecodziennego dotyku. Księżniczka siedziała smokowi na grzbiecie, przywiązana trzema mocnymi sznurami.
Arman wznosił się niespiesznie, spokojnie kołując; dzień był cichy, bezwietrzny, ale na wysokościach mimo to było chłodno — zmusił Jutę, żeby założyła na siebie wszystkie szmatki, jakie tylko znalazły się w zamku. Teraz, szybując, był cały czas spięty — czy zbyt ostro nie macha błoniastymi skrzydłami, czy nie zrani księżniczki zrogowaciała łuska, czy nie kręci jej się w głowie? Podświadomie w każdej sekundzie był gotów rzucić się w dół, w ślad za spadającą amazonką.
Księżniczka na początku przycichła, możliwe, że nieprzyjemne było dla niej wspomnienie o podróży w smoczych pazurach. Jakkolwiek Arman by się wsłuchiwał, pokonując szum wiatru w uszach — ani jeden dźwięk nie dochodził do niego. Zaniepokojony, raz za razem odwracał zębatą głowę na długiej szyi — ale księżniczkę udawało mu się zobaczyć tylko kątem oka. Znieruchomiała, przylgnąwszy do zrogowaciałych płyt na jego skórze.
Potem poczuł na plecach jakąś szarpaninę, poruszenie i na koniec przez ryk wiatru przebił się pełen zachwytu długi krzyk.
Co do tego, że krzyk był rzeczywiście pełen zachwytu, wątpliwości być nie mogło. Armanowi spadł kamień z serca, zatem już nie tak bardzo dbając o ostrożność, kołując zaczął nabierać wysokości.
Brzeg oddalał się połamaną, zębatą linią; przybój wydawał się zalotną koronkową otoczką na brzegu morza, a samo morze, łukiem wygięte na horyzoncie, podobne było do spokojnego, leniwie zażywającego sjesty zwierza; daleko, daleko bielił się żagiel.
Arman zawrócił — i przed ich oczami pojawił się długi sierp skalistego półwyspu z ruinami zamku na samym jego skraju. Jeszcze jeden zwrot — zamek ukazał się z innej strony, rozpaczliwie wyciągały się w niebo ocalałe baszty, czerniała dziura — Smocze Wrota. Znowu brzeg, a dalej, wśród ostrych kamieni, resztki rozbitego okrętu — obnażone maszty sterczą jak igły martwego jeża.
Ziemia zakołysała się. Arman odwrócił się od brzegu i skierował w morze, na spotkanie niskiemu wieczornemu słońcu, prosto po iskrzącej się dróżce światła na niewidocznych z góry falach. Okrzyki zachwytu stały się głośniejsze.
Nigdy się nie zastanawiał, co może odczuwać ktoś, kto wzniósł się w przestworza po raz pierwszy. Właśnie pierwszy, bo chyba nie warto brać pod uwagę tej szalonej podróży w konwulsyjnie ściśniętych pazurach… On sam nie pamiętał swoich pierwszych lotów — smoki przyjmowały to, jak coś rozumiejące się samo przez się, wręcz uciążliwe. A teraz, poddając się nagłemu natchnieniu, niespodziewanie zobaczył niebo i ziemię oczami księżniczki Juty. Zobaczył i radosne wzruszenie ledwie nie wywołało z jego gardzieli snopów płomieni.
Do nieba — świecą. Jutę wcisnęło w pancerz, wiatr uderzył mocną i zimną ścianą, tak że aż zaparło jej dech. Palce z całych sił czepiały się smoczego grzebienia, trzy sznury naciągnęły się, utrzymując księżniczkę w kościanym siodle… Morze przekręciło się jak płaski dysk i runęło w dół; w głowie, przeplatane dzwonieniem, zakręciły się kiedyś usłyszane wersy: „Niczym przypadkiem strącony kielich… Ziemia wymyka się…”