Выбрать главу

Na sekundę wszystko przepadło, oblekło się mgłą, Juta zakaszlała, ale w następnej chwili mgła została pod nimi — chmurka, maleńki owalny obłoczek. Z góry wyglądał jak grudka mocno zbitej piany w miseczce fryzjera. Nawrót — i smok znowu runął w niego, jak w watę, przeszył z góry do dołu i Juta zdążyła się zdziwić; czemu chmura nie jest miękka i ciepła w dotyku…

Jaszczur rozpłaszczył się, rozpostarł skrzydła. Zamarł, zaczął ślizgiem obniżać lot i Juta znowu zobaczyła najpierw ziemię, tym razem — brązową, kamienistą, gdzieniegdzie porosłą szaroburymi krzakami. Wśród kamieni i krzaków widać było białe grzbiety panicznie miotających się dzikich kóz.

Smok szybował, a skrzydła jego ledwie drgały, łowiąc potoki ciepłego powietrza; Juta poczuła nagle, jak ciało jej traci wagę, jak nieważkie włosy wzlatują nad głową i oto już nie księżniczka — a nowa skrzydlata istota szybuje na grzbiecie smoka…

Arman opuszczał się coraz niżej, krzaki i rzadkie drzewka przygięły się od wiatru, porównywalnego chyba z dzikim huraganem, wznosiły się w powietrze całe grudy ziemi, leciały oberwane liście, kozy rozbiegały się po równinie, niczym papierowe kulki gnane przeciągiem. Jutę otaczały fale ostrego smoczego zapachu — zapachu potężnego, rozpalonego jaszczura. Niemal dotknąwszy skrzydłami trawy, Arman znowu wzleciał w niebo.

Słońce chyliło się ku zachodowi; w miejscu, gdzie miało rozpłynąć się na linii horyzontu, ścisnęły się w oczekiwaniu delikatne, przezroczyste wieczorne chmury. Opuszczając się, stygnący dysk zakutał się w różową tkaninę; niebo, złote nad zachodnim horyzontem, pozostało chłodnym, fioletowym na wschodzie — za plecami Juty. Ze zmianą oświetlenia, zmienił się świat.

Słońce zniknęło, zza zębatego grzebienia skał uderzył nagle ostatni promień — napięty i zielony, jak źdźbło wiosennej trawki. „Oto i wieczór” — pomyślała Juta melancholijnie.

Nie pamiętała, ile minęło czasu. Nieomal zapomniała, jak ma na imię. Myśl o tym, że można żyć, nie wznosząc się w niebo, była dzika i bluźniercza, a ona sama — dziewczynka wyrosła w pałacu, dziewczyna uprowadzona przez smoka, Juta do momentu podniebnej podróży — wydawała się teraz, Jucie podniebnej amazonce, innym, niemal nieznanym człowiekiem.

Arman dokądś leciał — księżniczka nie rozumiała, dokąd. Niebo gasło i gasło morze, a nad dalekim łukiem horyzontu wschodził księżyc w kolorze pomarańczy. Od blasku księżyca po wodzie ciągnęła się migotliwa dróżka — jak od słońca, ale bardziej miękka, bardziej tajemnicza.

Smok zatoczył koło nad czymś doskonale dla niego zauważalnym i znowu zataczając kręgi zaczął się zniżać.

Juta zobaczyła, że pod nimi nie ma zamku — zamek bowiem rysował się w oddali, maleńki, ale całkiem wyraźny. Arman opuszczał się na skały, ale księżniczce nie starczało sił żeby się dziwić — nagle poczuła się całkowicie pusta wewnętrznie. Wstrząs — pazurzaste łapy zazgrzytały na kamieniach. Dragon opuścił się w zagłębienie, umościł się solidnie, przycisnął do boków błoniaste skrzydła i pytająco zerknął na Jutę, zastygłą na jego grzbiecie.

Siedziała blada, wstrząśnięta, nie rozluźniając palców i nie zamykając ust — przyszło mu leciutko się wzdrygnąć, żeby wyjaśnić księżniczce swoje życzenie oswobodzenia się od amazonki.

Okazało się to nie takie znowu proste; palce jej zesztywniały, a ona tego nawet nie zauważyła. Teraz, chcąc je rozgrzać, chuchała na nie. Zginała z trudem i rozginała z jękiem, plącząc się w trzech sznurach i starając się rozluźnić zasupłane węzły. Przy tym zaczęła odczuwać, jak niemiłosiernie pali ją owiana wiatrem twarz.

Arman pokornie czekał, póki księżniczka oswobodzi się i zejdzie. Na koniec, szukając oparcia na smoczym boku, namacała wystający kraj łuski, na której noga jej się pośliznęła — i Juta zjechała na brzuchu prosto pod smocze łapy.

Ostrożnie Przestępując nad nią, odszedł na bok i zmienił się w człowieka — księżniczka nawet nie zdążyła westchnąć.

— Spodobało się? — Zapytał, gospodarsko zwijając sznurki. Nie wydawał się zmęczony czy zasapany, a głos miał schrypnięty nie bardziej niż zwykle.

Księżniczka odpowiedziała długim, rozmarzonym westchnieniem. Wstając, zaplątała się — i znowu usiadła wśród kamieni. Nie znajdując słów, rozłożyła drżące ręce:

— Arma… Jak ty… Jaki ty…

Możliwe, że chciała powiedzieć, że tak naprawdę pojawiła się na świecie dopiero dzisiaj. Może chciała się dowiedzieć, po co skrzydlate istoty w ogóle wracają na ziemię. A może próbowała oznajmić to, że stała się zupełnie innym człowiekiem — Armanowi pozostało tylko zgadywać, dlatego że zamiast tego wszystkiego, z ust księżniczki wylatywały niezrozumiałe, pełne zachwytu dźwięki, a ręce nieświadomie obejmowały powietrze, przypominając rybaka, który chwali się połowem.

Wyraziwszy w końcu swoje uczucia i trochę się uspokoiwszy, księżniczka rozglądnęła się, przesunęła wzrokiem po zębatym brzegu skał, otaczającym zagłębienie:

— A gdzie… Jesteśmy? Po co?

Bez słowa podał jej rękę. Przyzwyczajona ufać mu — a może po prostu bardzo zmęczona — wstrzymała się od pytań aż do momentu, kiedy oboje wdrapali się na niewielką skałę i znowu zobaczyli zamek, morze i wschodzący księżyc.

— Patrz… — Arman pokazywał gdzieś w bok. Przypatrzywszy się, zobaczyła niewyobrażalnych rozmiarów koszyk, pełen czegoś białego, dobrze widocznego w nadchodzącym zmroku.

— Gniazdo kalidonów — uśmiechnął się Arman. — One wyleciały. Z góry zobaczyłem, gniazdo jest teraz puste… Do wiosny…

Juta stała, nie będąc już w stanie nawet się zdziwić. Było jej zimno, wzdrygała się, obejmując ramiona i starając się powstrzymać dreszcz.

Gniazdo było rozmiarów małego placu, okrągłe, z wysokimi brzegami, złożonymi z wykarczowanych krzaków. Dno gniazda było niewidoczne pod białym przykryciem. Białe stosy, niczym ogromne zaspy, tu i tam rozsypane były wśród kamieni.

Juta rozlepiła wyschłe wargi i słabo zapytała:

— Co to? Miot?

Arman prychnął z oburzeniem.

Juta ledwie za nim nadążała, przeskakując z kamienia na kamień. Podsadził ją na skraj gniazda; suche gałązki zatrzeszczały, jednak wytrzymały. Wątpliwe czy pisklę kalidona mogło ważyć więcej niż księżniczka Juta.

Jeszcze krok — i po kolana pogrążyła się w czymś miękkim, ciepłym, oślepiająco białym.

Kalidoni puch.

Juta zrobiła jeszcze krok — i upadła. Puch objął ją, oblókł, błyskawicznie ogrzał, odwróciła się na plecy — i zobaczyła, jak na ciemniejącym niebie krążą puszki, uniesione w powietrze jej upadkiem.

— Cackają się z tymi pisklakami — powiedział gdzieś obok niewidoczny Arman. — Te, co prawda, wykluwają się zupełnie słabe, golutkie… Jesienne gniazdo kalidonów — co może być lepszego? Potem przyjdą deszcze, puch namoknie, zbije się…

Juta wspomniała niańkę księżniczki Maj. Ta zawsze twierdziła, że posłuszne dziewczynki po śmierci będą spacerować w obłokach…

— Może ja umarłam, Armanie? — Zapytała z zakłopotaniem.

Ten, wyraźnie zbity z tropu, odpowiedział pytaniem, po pauzie:

— Co proszę?

— Prawda, nie bardzo jestem posłuszna… — Wymamrotała Juta, zamykając oczy.

Księżyc wzeszedł — Juta już mogła go zobaczyć, leżąc na plecach. Wysypały się gwiazdy; długim obłokiem srebrzył się Miodowy Szlak. Puch w powietrzu cały czas się trzymał, nie opadał, i księżycowy blask sprawiał, że każdy puszek podobny był do gwiazdy.