Juta przestała odróżniać sen od jawy. Biały puch tłumił dźwięki, każdy ruch powoływał do życia gwiezdną zamieć… Juta uniosła się na łokciach, potem wstała.
Księżyc świecił jasno, gniazdo mieściło się na szczycie skalistego grzebienia i wszystkie szczeliny wokół były zalane matowym białym światłem. Tym ciemniejsze wydawały się załamane cienie i daleki, jakby wycięty z kartonu, zamek, tym głębsze — czarne niebo…
Juta odwróciła głowę. Kilka kroków dalej stał Arman. On był częścią tego fantastycznego nocnego świata, jego sylwetka była podobna do sylwetki zamku w oddali. Stał całkowicie nieruchomo, uniósłszy twarz, jakby zaglądając niebu w oczy.
Juta zrobiła krok — wznosząc w niebo nieważkie płatki. Wystraszyła się i zatrzymała.
— Widzisz hen, te trzy gwiazdeczki? — Zapytał Arman w niebo. — Ten gwiazdozbiór nazywa się Korona Prajaszczura… Popatrz, Juto, dzisiaj jest szczególnie jasno…
I podniósł rękę w górę — wskazał długim, cienkim palcem.
Juta patrzyła na gwiazdy — ale widziała tylko jego rękę. Żeby ukryć zmieszanie, chrypiąco odpowiedziała bez ładu:
— A u nas nie ma… Takich gwiazdozbiorów… U nas po prostu — Ślimak… Pszczoła… Czubek Dudka… Biała Kotka…
Arman zdziwił się. Odwrócił się do Juty — i zobaczyła, jak w jego oczach miękko odbija się księżyc. Zapytał z niedowierzaniem:
— Ślimak? Pszczoła?
— Jeszcze Kacze Łapki… Sowa…
Błysnęły białe zęby — Arman uśmiechnął się:
— Zabawnie… — I znowu odwrócił się ku niebu, podniósł ręce, jakby przyzywając świadków:
— Popatrz… Oto Pojedynek Smoków… Oto Pałający Grzebień… A tam, nad samym morzem, wznosi się Zwycięzca Jukki… Tylko jego jeszcze nie w pełni widać. Pięć gwiazdek wzeszło, a trzy, póki co, są za horyzontem…
— Ty będziesz żył długo i szczęśliwie — powiedziała Juta, ni z tego, ni z owego.
Arman westchnął. Oderwał się od nieba. Bez uśmiechu zajrzał Jucie w twarz:
— Ty także.
Ona próbowała żartować.
— Ale o mnie przecież niczego nie powiedziano… W proroctwie…
On, jak poprzednio, popatrzył zupełnie poważnie:
— Powiedziano.
Puch, powoli opadając, osiadał im na ramiona. Na tle szerokiego, księżycowego dysku mignęła czarna sylwetka nietoperza. Machnął skrzydłami. Przepadł.
— Jesteśmy w obłoku — powiedziała Juta. — Bez pytania zakradliśmy się do wnętrza chmury, chociaż nie, w chmurze jest zimno i zupełnie nie tak przytulnie… Myślisz, że kalidony nie wrócą?
— W tym życiu — odezwał się Arman troszeczkę drwiąco — nic tak po prostu nie wraca.
Nogi Jucie osłabły i ponownie zanurzyła się w białą pierzynę. Na księżyc napłynęła chmurka, gwiazdy zajaśniały mocniej. Oczy Juty nie widziały Armana, ale coś innego, nie wzrok, dokładnie wiedziało, że stoi dwa kroki dalej i patrzy na morze.
— Armanie… Teraz rozumiem… Ja przez pomyłkę urodziłam się wśród ludzi… Powinnam była… Urodzić się wśród smoków…
Uśmiechnął się — kpiąco i jednocześnie smutno, Juta nie widziała jego uśmiechu, ale wiedziała, że się uśmiecha.
— Pośród smoków — powiedział powoli — już dawno nikt się nie rodzi.
Księżyc nie spieszył się wyłonić zza chmurki. Podłużny Miodowy Szlak wydawał się drugim gniazdem kalidona — na niebie.
— U nas ta mgławica nazywa się Miodowy Szlak — wyszeptała Juta. — A u was?
— U nas… — Po krótkiej chwili milczenia odezwał się Arman — nazywa się Ogniste Tchnienie.
Wszedł w pianę puchu — Juta nie widziała go, ale dokładnie wiedziała. Podniósł się bowiem prawie niewidoczny bez księżycowego światła obłoczek.
Nie wiedząc po co, Juta zanurzyła w puchu swoje ręce do ramion. Lewa ręka, przedzierając się przez ciepłe i miękkie puszki, nagle spotkała się z chłodnymi i twardymi palcami.
Księżniczka zamarła. Od tego dotyku, oczekiwanego i niespodziewanego zarazem, przebiegły jej po plecach szeregi mrówek, a serce, i bez tego niespokojne, raptem zerwało się z łańcucha i zakołatało tak, że nowe puszki wzniosły się w powietrze bez widocznej przyczyny. Jucie zdało się czemuś, że ten dotyk ważniejszy jest niż przejażdżka na plecach smoka, ważniejszy od wszystkich kalidonich gniazd i wszystkich gwiazdozbiorów świata, ale ręka jej ścierpła i przestała słuchać.
Niespiesznie wyszedł zza chmurki okrągły księżyc.
Bezmyślnie patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, Juta czuła, jak palce Armana ostrożnie ściskają jej dłoń.
Ledwo, ledwo. Bardzo ostrożnie. Bardzo delikatnie.
A potem puszczają.
Juty ręka miota się w masie puchu, zagubiona jak zabłąkane dziecię. I kiedy traci nadzieję — chłodne palce spotykają ją znowu. I dziewczyna zamiera, czując, jaka wilgotna i gorąca staje się nagle jej dłoń…
Juta chciałaby, żeby ta gra trwała wiecznie. Ale ręka Armana ścisnąwszy jej palce silniej niż dotąd, jakby na pożegnanie, nagle odsunęła się gwałtownie. On sam, bezdźwięcznie wynurzywszy się obok, przykrył jej ramiona ciepłym naręczem puchu:
— Śpij… Wkrótce ranek…
Jakby strącając zaplątane we włosach puszki, przesunął ręką po jej głowie. Przez mgnienie dotknął policzka…
Odsunął rękę.
I zasypiając w trwodze i nadziei, widziała jego cień, zamarły na skalistym szczycie. Arman patrzył na gwiazdy, jakby prosząc je o radę.
Rano dragon przyniósł księżniczkę do zamku. Musiał nieść ją w pazurach — inaczej jakby udało się wysadzić ją na szczycie wieży? Ostrożnie postawił ją na okrążonym zębami placyku. Juta przysiadła, wciskając głowę w ramiona — taki huragan wywołały jego skrzydła.
Wzniósł się wyżej — księżniczka wyprostowała się i stała nieruchomo, nieobecna, jakaś zagubiona. Podniosła głowę i patrzyła z dołu na latającego jaszczura. Jej oczu Arman nie widział.
Rzucił się do Smoczych Wrót, a czarny korytarz, wiodący do zamku, zdawał mu się długi jak nigdy. Przybrawszy ludzki wygląd, pospieszył na górę, ale z każdym krokiem szedł coraz wolniej i wolniej, aż w końcu się zatrzymał.
W jego uszach cały czas jeszcze ryczał wiatr przestworzy, a przed oczami jaśniała niebiańska Korona Prajaszczura, palce nie zapomniały ani gorącej dłoni w stosie ptasiego puchu, ani gęstych, roztrzepanych włosów, przykrywających ciepłe ucho, ani policzka — gładkiego, jak wypłukany morską wodą kamyczek. Jeszcze żył wspomnieniem minionej nocy, ale już czuł ucisk w skroniach i głęboko w piersi rodziło się ciężkie i chłodne, niczym kamień z Sali Klinopisów, przeczucie.
Zmusił się do kontynuowania drogi. W sali z kominkiem spotkała go Juta.
Do jej czarnego luźnego bałachonu przyczepił się puch, sprawiając, że księżniczka stała się podobna do obrazu wieczornego nieba. Całkowicie jeszcze nieobecna, zagubiona, ruszyła mu na spotkanie — i zatrzymała się, nie mogąc zdecydować się podejść.
Możliwe, że oczekiwała od niego jakichś słów. A może przyjemnie jej było po prostu milczeć, wyplątując z włosów białe puszki i raz za razem opuszczając rzęsy.
On stał i milcząco patrzył, starając się pojąć — co się zmieniło? A przemiana zaszła, i teraz, na jego oczach, jeszcze zachodziła — w miejsce zakłopotania pojawiło się coś nowego, a on, zaniepokojony, jeszcze nie rozumiał, co takiego…