Książę mówił prosto i przekonująco. Skąd wziąć pieniądze na utrzymanie patroli i straży przybrzeżnej? Czyż pieniądze poważnych rolników nie idą na to, żeby to właśnie im, chłopom, zapewnić bezpieczeństwo? Może oni wolą oddawać podatek jako haracz zbójnikom — tylko o wiele większy i często razem z życiem? A gdzieś w górach jeszcze żyją smoki, a w morzu prawdopodobnie nie wyginęły jeszcze morskie potwory… I z nimi przecież także trzeba jakoś sobie radzić!
I z każdym słowem księcia poważni rolnicy kulili się coraz bardziej. Wreszcie, ostatecznie uświadomiwszy sobie, że są samolubami i skąpcami, uznali, że najlepiej będzie zmieszać się z tłumem. Tłum zagrzmiał radosnymi okrzykami — książę dobrze mówił.
Ostin dotknął żmijowej skóry, która wstążką zwisała mu na pierś i mimowolnie się uśmiechnął.
Następna była sprawa cywilna. Sądziło się dwóch drobnych baronów, którzy nijak nie potrafili ustalić granicy między swoimi posiadłościami — każdy pragnął urwać kawałek od sąsiada.
Dyskutanci Przytaszczyli na posiedzenie starą mapę, wyszytą gładko na ogromnym płacie jedwabiu. Pożółkła ze starości mapa na zgięciach była wręcz przetarta do dziur. Można się było jeszcze dopatrzyć na niej zdobnej ramki, różowego gołąbka w prawym górnym rogu, a także dwóch majątków, wzgórza, rzeczki i lasku. Granica między ziemiami dwóch gospodarzy na mapie nie była zaznaczona — w tym miejscu znajdowały się tylko postrzępione, pourywane nitki.
— Śmiem zwrócić uwagę waszej wysokości na następujący fakt… — W rękach dyskutantów zamigotały pożółkłe zwoje papierów, listów i dokumentów. — Bratanek mojego dziada poświadczył swoje prawo…
— Jednak dużo wcześniejszy dokument, wasza wysokość… Zamilcz, ty indorze…
— Ja indor?!
Baronowie nadwerężali gardła, tykali palcami w misterny haft na mapie, na wszelkie sposoby lżąc jeden drugiego i od czasu do czasu wzywając sprawiedliwości króla.
Ostin, zdawało się, był poruszony. Każdy z baronów miał swoją rację. Wychwyciwszy jego wahanie, dyskutanci podwoili wysiłki w zdzieraniu gardeł. Z mapy poleciały nitki. Tłum zaczął gwizdać.
Stary król boleśnie zmarszczył czoło i ledwie zauważalnie kiwnął głową. Ostin nachylił się do jego oblicza i wargi Kontestara poruszyły się. On coś powoli i wyraźnie mówił synowi, i na czas, dopóki książę Ostin nie odsunął ucha od jego warg, na placu zapanowała cisza — nawet baronowie umilkli.
Ostin wyprostował się. Ogarnął dyskutantów długim, poważnym spojrzeniem. Głośno nakazał przynieść atrament.
Atrament znalazł się szybko — chwycili go spod nosa zdziwionego pisarza. Ostin kiwnął — sługa postawił kałamarz na skraju pomostu, prosto przed baronami.
— Zanurzcie palec w atramencie — nakazał Ostin pierwszemu z kłócących się.
Ten zdziwił się, spojrzał na swoją rękę, na atrament — i ostrożnie przecisnął przez wąską szyjkę wypielęgnowany, różowy, najmniejszy palec.
— Tak — powiedział Ostin. — Teraz narysujcie na mapie granicę posiadłości waszego sąsiada.
Mściwy uśmiech rozciągnął baronowe wargi. Szybko poruszając nozdrzami, ruszył do mapy, którą czterech służących dzierżyło rozpostartą jak obrus. Baron machnął upaćkanym w atramencie małym palcem — i na mapie pojawiła się granica zwężająca posiadłość przeciwnika trzykrotnie.
— Bardzo dobrze — cierpliwie powiedział Ostin. I skinął na drugiego barona — Teraz wy.
Ten, uradowany, podskoczył do kałamarza i niemal go przewrócił, wsunął do atramentu wskazujący palec. Biegiem pospieszył do mapy i odpłacił pierwszemu baronowi, narysował taką granicę, która nie zostawiała przeciwnikowi prawie niczego.
— Bardzo dobrze — znowu powiedział Ostin. — Słuchajcie decyzji sądu. Zdanie obu stron wzięto pod uwagę, spór został rozstrzygnięty. — Ostin objął wzorkiem plac, adwersarze ciężko dyszeli. — Granice będą przechodzić tam, gdzie je teraz umieściliście, a każdy z was będzie władał takim terytorium, jakie przydzielił mu przeciwnik. Przestrzeń, która została między granicami, przypada państwu. Decyzję przyjęto, i spróbujcie się jej przeciwstawić!
Tłum zawył z zachwytu, a zawstydzeni baronowie, ze zdziwieniem wpatrywali się jeden w drugiego, przy czym jeden z nich mechanicznie pocierał nos upaćkanym w atramencie palcem…
Trzecią i najbardziej nieprzyjemną sprawą, był wyrok dla złodzieja, którego złapał w swoim domu jeden śmiały mieszczanin. Grabieżcę należało osądzić i uroczyście utopić w kanale ściekowym, i ludzie niewątpliwie przyjęliby taki wyrok. Ale Ostin zwlekał, gładząc żmijową skórę.
Podsądny był chudziutkim, mizernym z wyglądu człowieczkiem z rzadką ryżą brodą, która z jakiegoś powodu z jednej strony rosła gęściej niż z drugiej. Zakuty w kajdany, trząsł się cały i przykucał, tak że żelazo aż dźwięczało w uszach. Z tłumu spoglądano na niego z pogardą i ciekawością. Ostin zerknął na ojca — starzec milczał. Księciu najwidoczniej przyszło podjąć decyzję samodzielnie. Plac przycichł.
— Zesłać na katorżnicze roboty — westchnął książę.
Tłum wybuchnął radosnymi okrzykami — książę okazał miłosierdzie. Zresztą, czy radość mieszczan byłaby mniejsza, gdyby książę okazał, powiedzmy, surowość i zdecydowanie. Ostin, bez wątpienia, był lubiany i popularny.
Nareszcie rozprawa sądowa była zakończona i na podwyższenie wyszedł miejski mer. Sądząc z na wskroś uroczystego wyrazu jego pulchnego oblicza i papierowego zwoju w ręce, ojciec miasta zbierał się do wygłoszenia dziękczynnej przemowy.
Stary król nie lubił przemów, a szczególnie dziękczynnych. Wątpliwe, czy mer ośmieliłby się stać przed zebranymi ze swoim zwojem, gdyby za plecami Kontestara nie stał Ostin — a który ojciec odmówi wysłuchania słowa podzięki dla swojego syna. Szczególnie, kiedy ojciec jest monarchą u progu śmierci, a syn — młodym spadkobiercą, gotowym wstąpić na tron. Zapewne tak przemyśliwała głowa miasta, kłaniając się królowi i oddzielnie — księciu, rozwijając swój zwój i przybierając pasującą do tej okazji pozę.
— Wasza wysokość! — Zaczął mer śpiewnym głosem. — Wasza wysokość! Szlachetni dobrodzieje! Zacni mieszczanie! Właśnie na waszych oczach odbył się sprawiedliwy sąd. Wygłoszono tutaj mądre przemowy, uchwalono mądre decyzje, tutaj zło poniosło zasłużoną karę, a cnota… Hmm… Zwyciężyła. Pozwólcie mi, w imieniu nas wszystkich złożyć podziękowanie… — Mer napotkał wzrok starego króla i ledwie zauważalnie się nachmurzył — podziękowania jego sprawiedliwej wysokości… — Zmarszczki na obliczu króla stały się gęstsze — i najdostojniejszemu, najmądrzejszemu, a także najszlachetniejszemu z książąt — jego wysokości Ostinowi!
Tłum, który znudzony zaczął się już rozchodzić, znowu zawył z zachwytu. Oblicze starego króla pojaśniało, z trudem odwrócił się, żeby nacieszyć oczy widokiem swojego spąsowiałego i speszonego syna.
Mer znowu zatopił się w swoim zwoju i dlatego nie widział, jak straż u podnóża pomostu nagle dźwięcząc orężem zafalowała i kogoś starała się odsunąć, jak zakręcił się ludzki wir — i nagle z samego środka wszedł na podwyższenie smagły nieznajomy o wąskiej twarzy.
— W imieniu mieszczan — powiedział schrypniętym, jednak bardzo silnym głosem. — Jeszcze jedna dziękczynna przemowa w imieniu mieszczan. Pozwólcie powiedzieć, wasza wysokość.
Mer, który jeszcze nie skończył, w osłupieniu na widok takiej bezczelności i samozwaństwa tylko otwierał i zamykał usta, jak akwariowa rybka. Tłum przeciwnie, bardzo się ucieszył z takiego obrotu sprawy, z tylnych rzędów niosło się zachęcające: