Выбрать главу

Leżał na skrzyni, założył ręce za głowę i patrzył w sufit.

Zostało kilka godzin. Możliwe, że wcześnie rano…

Jakiż piękny był kapelusz z łódeczką. Szkoda, że zerwał go wiatr… Dawno temu. Księżniczka w pazurach, jak oszalały kociak…

Powoli gasło światło dnia w zakratowanym oknie. Komnata pogrążała się w ciemności, lecz Arman leżąc z otwartymi oczyma widział wciąż niekończący się ciąg gniazd kalidonów, unoszący się w świetle księżyca puch, oczy, palce, włosy… Wstał i podszedł do magicznego zwierciadła pokrytego pajęczyną.

Pająk nie zdążył uciec i został zmieciony dłonią razem z fragmentami swojej sieci. Zwierciadło niechętnie zaświeciło z wnętrza, pokazało pastucha, który zasnął obok dogasającego ogniska, potem bezwstydnie parę, baraszkującą w stogu siana.

Arman uśmiechnął się krzywo.

Noc zastała go nad morzem.

Ciężko machały błoniaste skrzydła. Od czasu do czasu z szerokiego gardła bił słup płomieni i wtedy rozświetlał niskie chmury i wzdrygały się ze strachu morskie stworzenia. W grzebieniastym łbie tłukły się, nie wiadomo z czego zrodzone słowa:

„Próbowałem pragnienie piaskiem ugasić… I morze starałem się spalić… I morze… Spalić…”

Smok ryknął i statku handlowego, przepływającego nieopodal, ledwie nie zniosło na skały — tak okropnie przeraził się marynarz czuwający na wachcie.

Wchodząc o świcie do swojej komnaty, zastał tam Jutę. Księżniczka drzemała przed świecącym zwierciadłem, opuściwszy głowę na piersi. Bezgłośnie stąpając, podszedł i usiadł obok — na podłodze.

Powierzchnia zwierciadła pstrzyła się kolorowymi plamami, kładąc dziwne cienie na twarz Juty.

Arman wyciągnął rękę — i cofnął, nie mając odwagi dotknąć jej włosów. Ale ona, czując we śnie jego ruch, przeciągnęła się i otworzyła oczy.

Przez jakiś czas milczeli, patrząc na siebie. Wreszcie księżniczka zapytała:

— Czy… Odpocząłeś?

— Co?

— No, powiedziałeś, że porozmawiamy, jak odpoczniesz…

Słowa księżniczki docierały do niego jakby z opóźnieniem. Jeśli książę wyjechał, jak planował, wczoraj o świcie…

— A o czym chciałabyś porozmawiać?

Zdawało się, że te słowa ją obraziły, jednak przemogła obrazę. Zamilkła. Po chwili jednak zaczęła cicho:

— Zeszłej nocy, kiedy ciebie nie było… Wyobraziłam sobie, że nie wrócisz.

Książę zapewne wziął ze sobą cały stos śmiercionośnego żelaza, jego koniowi ciężko… Ale jeśli wyjechał wcześnie…

— Wyobraziłaś sobie… że ja nie wrócę? — Powtórzył tępo.

Juta cierpliwie kontynuowała:

— Miałam mnóstwo czasu na przemyślenia, Armanie… Wydawało mi się, że wszystkie noce na świecie zlepiły się w jedną… Zapaliłam dla ciebie latarnię na wieży, ale byłeś daleko i nie widziałeś.

— Nie widziałem… — Echem powtórzył Arman.

— Postanowiłam, że kiedy wrócisz… że jeśli wrócisz, to ja obowiązkowo powiem ci…

Juta urwała. Arman patrzył w podłogę i nie zobaczył tego, co ona widziała. Magiczne zwierciadło nagle pojaśniało i rycerski koń, przykryty kolczugą, wypełnił jego ramy. Głucho zastukały kopyta po zapuszczonej drodze, koń przesunął się w głąb obrazu i stał się widoczny jeździec — wojak w hełmie i żelaznych naramiennikach, w rękach trzymał długą kopię, przy boku ogromna, ciężka siekiera i drzewce jakiegoś jeszcze oręża wystawały zza ramienia. Rycerz jechał po krętej drodze i zwierciadło ukazało tę drogę w całości — taką znajomą, do najmniejszej grudki poznaną przez Jutę w czasie, gdy wpatrywała się w nią stojąc na zachodniej baszcie.

Na jakiś czas księżniczce odebrało mowę. Do zamku mknął wyzwoliciel, a obrazek w zwierciadle był, o dziwo, tak wyraźny, że można było rozróżnić drobne kamyczki lecące spod kopyt, drogą uzdę i wzorzysty, misternie wykonany hełm, który zakrywał oblicze wojaka.

— Armanie… — Wyszeptała Juta.

Z niechęcią podniósł głowę. W tym momencie rycerz wstrzymał konia i, mając zamiar się rozejrzeć, podniósł przyłbicę.

Oblicze jego było młode i surowe. Do czoła przylgnęło pasmo jasnych włosów. Oczy zwęziły się w dwie niebieskie szczelinki. Ten człowiek jechał bić się, bić się do ostatniego tchnienia.

— Ostin… — Wyrzuciła z siebie księżniczka. — Ostin! Armanie, to Ostin!

Wszystko działo się jak w dawnym śnie. Dokładnie, jak w Jutynych marzeniach, książę Ostin opuścił przyłbicę i zdecydowanie ruszył naprzód.

On był bohaterem jej dzieciństwa. Był marzeniem jej młodości. Ileż to razy modliła się do losu, żeby za świątecznym stołem posadzili ich razem! Ileż to razy zamierała, muskając jego rękaw! Ileż razy wyobrażała sobie — oto sztorm wyrzucił ich na bezludną wyspę… Oto razem zabłądzili w lesie… Ileż razy, zapominając się, wypisywała atramentem i rysikiem, kredą i kijkiem na piasku — Ostin… Ostin…

I oto marzenie się spełniło, a ona nie mogła jeszcze w to uwierzyć. On jedzie tutaj? Chce uwolnić ją i pojąć za żonę?

Jutę zalała fala gorąca, w mgnieniu oka zapłonęły policzki i uszy. Pojąć za żonę? Ją?

Arman stał obok. Nie umknęły mu ani popłoch, ani zakłopotanie, ani radość Juty. Pokonawszy pierwszą falę goryczy, odczuł nawet nieznaczną ulgę — wszystko właściwie osądził.

— To Ostin… — Kolejny raz z nabożeństwem wyszeptała Juta. Rycerski koń tymczasem dotarł do wywyższenia i wyraźna figura jeźdźca przyciągała wzrok na tle porannego nieba.

Arman z trudem otrząsnął się z odrętwienia. Wziął Jutę za ramiona i zdało mu się, że księżniczka, której ciepłą skórę czuł pod grubą tkaniną bałachonu, teraz odsunęła się od niego za góry i morza, za sto lasów i sto jezior…

— Chodźmy, księżniczko. Trzeba iść.

— Iść? — Patrzyła na niego nierozumiejąco i nagle jej szczęśliwe oczy napełniły się strachem. Śmiertelnie bała się o Ostina, wyobraziła sobie, że Arman chce zabić księcia!

I znowu Arman zmusił się, by pokonać falę ostrego bólu. Powiedział jak mógł najłagodniej:

— Wszystko będzie dobrze… Mówiłem ci, Juto… Wszystko będzie… No, chodźmy, proszę.

Ruszyła za nim, cały czas jeszcze spięta, czujna. Przywiódł ją do schodów wiodących na wieżę. Leciutko popchnął:

— No, wchodź… Niczego się nie bój…

Potykając się poszła na górę, a on pospieszył do smoczego tunelu, przeistoczył się w jaszczura i wyleciał z zamku.

Książę na swoim koniku był już całkiem blisko; rycerski koń przysiadł, kiedy Arman pojawił się na niebie. Na wieży zastygła Juta, wiatr pięknie rozwiewał poły jej bałachonu. Dobrze by było gdyby trzymała coś białego, mimochodem pomyślał Arman. Chustę, czy szarfę… Białe, żeby się rozwiewało — tak bardziej malowniczo…

Rycerz na drodze zmagał się z koniem, który widział smoka, niech nawet na niebie i dosyć daleko, pierwszy raz w życiu. Żeby tylko nie uciekł, pomyślał Arman. Najpierw trzeba go strącić z siodła…

Juta podniosła na spotkanie Armana białą twarz. Pokrążył nad basztą, wyciągając łapy w dół, starając się wyjaśnić księżniczce, czego chce. Potem opuścił się i zwyczajnie schwycił księżniczkę w pazury.

Nie spoglądając na księcia, niósł ją na skały, odczuwając jej miły ciężar i delikatność, i ciepło jej ciała. Dotykał jej ostatni raz w życiu i, jak na ironię, nie rękami, a strasznymi, pokrytymi łuską łapami.

Na błękitnym niebie wisiał blednący poranny księżyc.

Postawił ją na szczycie niewysokiej skały. Stąd ona wszystko zobaczy, potem bez trudu będzie umiała zejść… A książę może jej pomóc.