Выбрать главу
Арм-Анн

Po miesiącu ulicami stolicy Kontestarii jechał weselny orszak. Główna aleja już tydzień przed świętem była wyścielona plecionymi kilimami ze złotej słomy; mieszkańcy okolicznych budynków postawili na paradnych parapetach kwiaty w wazonach — wszystkie, jakie tylko zdołali zdobyć i ulica teraz przypominała stragan kwiaciarki. Na wysoko rozciągniętych sznurkach porozwieszane były flagi — Kontestarii z brązową modliszką i Werchniej Konty z kocią mordką. Gdzieniegdzie, co prawda, kołysały się na wietrze prześcieradła i koszule — przecież zazwyczaj sznurki służyły do suszenia bielizny…

O zbliżającym się orszaku obwieściły niesamowite krzyki chłopców, którzy porozsiadali się na dachach.

Orszak otwierały dwadzieścia trzy tresowane białe myszki w paradnych uprzężach, uroczyście ciągnęły zabawkowy powozik, na którym według tradycji mieściła się róża z odłamanymi kolcami, słoik miodu i garść nasion — w ten sposób młodym przepowiadano miłość bez waśni, słodkie życie i mnóstwo dzieci.

— Sława! Sława! — Krzyczeli ludzie powychylani z okien, siedzący na dachach i uwieszeni gronami na latarnianych słupach. — Sława! Zgoda i miłość!

Dalej, uroczystym marszem szła grupa kataryniarzy — ich katarynki, rzetelnie nastrojone i wyczyszczone, grały jedną i tę samą melodię — marsz weselny. Szczęśliwi i dumni ze swojej misji kataryniarze rozglądali się na wszystkie strony — czy widzą ich przyjaciele i znajomi?

Za kataryniarzami toczyła się dwukółka, na której młodzieniec, przebrany za brązową modliszkę i dziewczyna przebrana za kotkę, tańczyli taniec bratania się królestw. Oboje już bardzo zadyszani — wszakże tańczyli całą długą drogę! Ale okazana im cześć była tak wielka, że — zapominając o zmęczeniu — pląsali jeszcze bardziej zawzięcie.

W ślad za nimi, srogo podnosząc podbródki, miarowo kroczyli gwardziści — kontestarscy w jaskrawozielonych, werchniokontyjscy w czerwono-białych mundurach. Pobłyskiwały w słońcu oswobodzone z pochew szable — zakrzywione kontestarskie i wąskie kontyjskie. Na szczytach dziwacznych galowych hełmów paliły się kadzidełka i zdawało się, że armia unosi się w szaroniebieskim aromatycznym obłoku.

I w tymże obłoku nie jechała, a wręcz płynęła nad ziemią odkryta kareta nowożeńców.

Książę i księżniczka siedzieli na aksamitnych poduszkach; Ostin był nadzwyczaj przystojny w wojskowym mundurze — przecież, według tradycji, z urodzenia był pułkownikiem gwardii. W prawej ręce miał długą kopię z nasadzoną na nią maleńką głową smoka — z papier-mâché.

— Pogromca potwora! Pogromca dragona! — Krzyczeli ludzie. — Sława! Sława!

Księżniczki Juty takiej jeszcze nie widzieli.

Była nadzwyczaj ożywiona; oczy jej jaśniały i nie wydawały się już takie maleńkie, a z twarzy znikł pochmurny, zgryźliwy wyraz, do jakiego przywykli wszyscy, którzy ją znali. Księżniczka uśmiechała się, śmiała, chichotała; ślubna suknia, którą dwanaście najlepszych krawcowych szyło cały miesiąc, ukrywała wady figury, a szczęście, które rozpierało Jutę od środka, wygładziło i zmiękczyło rysy na jej nieładnym obliczu.

Na dachach szeptano: patrzcie no!… W niewoli u smok… Ot, poszczęściło się… W pazurach uprowadził… Jakie to straszne… Patrzcie no, patrzcie!

Ręka księcia Ostina leżała na Jutynej, obleczonej koronkową rękawiczką, dłoni. Dopiero co połączono ich węzłem małżeńskim.

— Sława! Sława! Zgoda i miłość!

Dalej toczył się cały sznur królewskich powozów. Pod państwowymi herbami, zapłakana ze szczęścia matka Juty, obejmowała dwie młodsze córki — wesołą Maj i zamyśloną Wertranę; Ojciec panny młodej ostrożnie podtrzymywał za łokieć starego Kontestara — miał szczęście dożyć tego dnia. Hałaśliwi dworzanie i wielmożni państwo łatwo mogli przewrócić przepełnione karety. Z Akmalii był tylko oficjalny poseł — król i księżniczka Oliwia przebywali w górach na wypoczynku. Na końcu procesji sunęli mieszczanie, podrzucając i gubiąc w zamęcie kapelusze i chustki. Jakiś chłopiec spadł ze skraju dachu i zawisł, zaczepiwszy spodniami o żelazny sworzeń.

Procesja kierowała się do królewskiego pałacu. Brama była otwarta na oścież, strażnicy zastygli, podnosząc pasiaste piki. Już na przestronnym podwórzu myszy wyprzęgnięto i zabrano do przestronnej skrzynki — tam czekał na nie smakowity cukier trzcinowy. Tańcząca para, na dobre już wykończona, zeskoczyła wreszcie z bryczki; kataryniarze i gwardziści utworzyli żywy szpaler i tym szpalerem Ostin i Juta ruszyli ku pokrytym kilimem schodom.

Opierając się na ramieniu księcia, Juta nie szła — stąpała. Czterech paziów niosło jej długi tren; dumnie unosząc głowę, księżniczka wchodziła do domu swojego męża — wchodziła, odprowadzana tysiącem spojrzeń.

Jeszcze jeden świadek tej sceny obserwował Jutę, skamieniały przed magicznym zwierciadłem.

Widział, jak przygotowywali weselną ceremonię i nakrywali stoły, jak szykowali pana młodego i pannę młodą, jak w obecności mieszczan i wielmożnego państwa ogłosili ich mężem i żoną, jak potoczył się ulicami weselny orszak, jak Juta wchodziła po schodach pałacu… Cały tłum lokajów rozprowadzał gości po świątecznie przystrojonych salach, rozsadzał za stołami i wśród migotania koronek i kokardek Arman stracił Jutę z oczu.

Zwierciadło zamigało, pokryło się jakby siecią zmarszczek… Zgasło. Rozbłysło znowu i Arman zobaczył, jak Ostin pomaga Jucie usadowić się w królewskim fotelu, a ona, ni to z wdzięczności, ni to po prostu w roztargnieniu gładzi rękaw jego munduru…

Armanowe ręce zacisnęły się na drewnianych podłokietnikach, ostro wystające kostki palców pobielały.

Od rana starał się pić, ale wino nie przechodziło mu przez gardło, jak wczoraj, jak tydzień temu, jak już prawie miesiąc. Wlany do gardła na siłę, szlachetny napój nie przynosił ani spokoju, ani zapomnienia — tylko mdłości i nic więcej.

Całymi tygodniami starał się zająć myśli rozszyfrowaniem klinopisu, ostrym nożem wyrył na ciemnym blacie stołu znaki, kiedyś przerysowane przez Jutę na ścianie koło kamienia; mylił się i zaczynał znowu, ale zajęcie to, ciężkie i nudne, nie przynosiło ulgi. Zmęczył się i otępiał, mylił znak „morze” ze znakiem „śmierć”.

Zaczął wylatywać z zamku daleko i na długo; któregoś razu upolowawszy na obiad dziką kozę, wyobraził sobie nagle, że niesie dziewczynę. Koza pozostała żywa.

Raz czy dwa latał do gniazda kalidonów. Ale pierwsze jesienne deszcze już nasączyły puch wilgocią, ten pociemniał, zjeżył się i zamiast do białej pierzyny, był podobny do brudnej ścierki…

Przez cały czas głównie przesiadywał długimi godzinami przed zwierciadłem, mając nadzieję, że zobaczy Jutę.

Pokazała mu się wszystkiego dwa razy, błyskawicznie — raz z matką i raz — sama, wyobcowana, ale bez wątpienia szczęśliwa. I on cieszył się jej szczęściem — ale radość wychodziła mu jakoś marnie, była jakaś taka wymuszona, fałszywa.

Za to w dzień wesela zwierciadło stało się szczodre, jak nigdy.

Ze zmęczeniem kołysząc się w tył i w przód, Arman patrzył, jak młodym przynoszą tradycyjne potrawy — skrzydła mewy i pieróg z językiem susła. Jak, zamiast króla Kontestara, któremu trudno było mówić, święto zaczyna mer — ten sam mer, przemówienie którego nie tak dawno zostało przerwane nagłym wejściem samego Armana… Jak trębacze wznoszą miedziane trąby — jak od ich dźwięku wzdrygają się języczki świeczek, jak w tłumie, który zebrał się przy wejściu, sypią się kwiaty i złote monety… Jak Ostin delikatnie kładzie rękę na dłonie Juty, z których już ściągnięto rękawiczki… Jak Juta…