Potem mewy znikły — Arman oddalał się coraz dalej i dalej od stałego lądu. Niebo nad jego głową pozostawało czyste, ale z prawa i z lewa ciągnęły się szerokie pola obłoków. Wznosząc się wyżej, widział ich różowo-białe grzbiety, podobne do stosów kalidonowego puchu. Obłoki gromadziły się zwałami, zmieniały kształt i kolor — niekończące się pasma, uchodzące tam, gdzie niebo styka się z ziemią… Opuszczając się odrobinę niżej, widział ich spody — błękitne, szare, płaskie jak podeszwa.
Świat był bezgranicznie wielki i tylko słońce, niespiesznie przedzierając się przez obłoki, mogło zobaczyć go od razu w całości… Jednak niekończące się spacery po niebie dawno już obrzydły złotemu dyskowi. Słońce patrzyło na ogromny świat obojętnie. No tak, dragon leci za morze. Niech sobie leci…
Zew instynktu, który wiódł jego przodków prosto do celu, brzmiał w Armanie niewyraźnie i głucho. Wiedział tylko, że musi kierować się prosto na wschód.
Minął dzień, nadeszła noc i stracił z oczu horyzont. Skrzydła jego dźwigały się wolniej i ciężej, i męcząca była myśl o tym, że na miliony machnięć wokół rozpościerała się tylko woda i woda, śliska, zdradliwa powierzchnia.
Zaświtał ranek i Arman ze zdziwieniem zobaczył, że nieomal zboczył z kursu. Wypukły horyzont rozjaśnił się na wschodzie malinową barwą i wypuścił w niebo ciężkie różowe słońce. Chmury rozciągnęły się aż po sam skraj nieba, jak ślepcy prowadzeni przez przewodnika.
Wcześniej Arman nigdy nie musiał kilka dób pod rząd utrzymywać się w powietrzu. Chciało mu się pić; zmęczony, ucieszył się, widząc z góry maleńką, łagodną wysepkę.
Zatoczył koło i przekonawszy się, że wysepka jest pusta, z ulgą zaczął zniżać lot. Im niżej się opuszczał, tym gęstsze stawały się fale smrodu, które znienacka dosięgły jego nozdrzy.
Wyspa była rozdętym brzuchem gigantycznej zdechłej ryby; drobni morscy mieszkańcy spienili wodę wokół, zbierając się popróbować takich szczodrych rozmiarów padliny. Nieważne jak ciężko by było Armanowi, odpoczynek na martwej, cuchnącej rybie, odstręczał go zupełnie — z wysiłkiem znowu nabrał wysokości i z uporem szaleńca ruszył w kierunku, wskazywanym mu przez głuchy, ledwie tlący się instynkt.
Następna noc była koszmarem — w locie zapadał w półsen. Morze pod nim słabo świeciło, nad fosforyzującymi falami wznosiły się czyjeś głowy i jakieś istoty wynurzały z wody żelopodobne cielska, żeby znowu pogrążyć się w głębinie. W jednej chwili Armanowi zdawało się, że w ciemności widzi morze na wskroś — pobłyskujące i ciężko kołyszące się, rojące się od macek i białych, wytrzeszczonych oczu. Wszystkie patrzyły na przybywającego, kto wie skąd smoka, śledząc tor jego wędrówki… Chciał zionąć ogniem, żeby przegnać koszmar, ale z wyschłego gardła wyrwała się tylko samotna iskra, a i ona od razu zgasła, jakby zlizana przez noc.
Rankiem ocknął się na twardej ziemi. Jak dotarł do maleńkiego archipelagu — pamięć odmówiła odpowiedzi. Nie inaczej, tylko Prajaszczur się ulitował.
Rozpostarta na piasku pazurzasta łapa drgnęła. Przebiegł po niej skurcz i w tym momencie w piasek wbiły się ludzkie palce. Uderzył o ziemię i znikł potężny, pokryty łuską ogon. Na miejscu zmęczonego jaszczura, na brzegu leżał zmęczony człowiek; skorpion, który widział tę metamorfozę z piaszczystego pagórka, z zaskoczenia zadarł ogon i o mało nie ukąsił się w grzbiet.
Pierwsza wysepka była okrągła i naga jak pięta; druga zdawała się nieprzerwaną szczeliną między dwiema szorstkimi skałami, gęsto wystającymi ze słonych fal; na trzeciej, kamienistej, lecz o łagodnym ukształtowaniu terenu, była woda — deszczowa woda, zbierająca się w kamiennym zagłębieniu.
Arman pił długo i zachłannie. Wszystko, co w nim ludzkie, błagało o odpoczynek, a smocze, władczo domagało się jedzenia — koniecznie trzeba było coś upolować i zjeść. Arman bezradnie się rozejrzał.
Ptaki nie dolatywały do malusieńkiego, zagubionego na morzu archipelagu. Ani jedno, nawet najdrobniejsze lądowe zwierzę, nie znalazłoby pokarmu na suchych kamieniach i rozpalonym piasku. Czujnie zerkając na Armana, boczkiem odpełzały w morze niewielkie szare kraby.
Wtedy wpadł na pomysł, że złowi rybę. Sama myśl o wodzie była mu niemiła, więc polować przyszło mu w ludzkiej postaci. Wszedł w morze po kolana, z nadzieją wypatrywał w przezroczystej topieli jakiegokolwiek jadalnego grzbietu. W którymś momencie znalazł się w gąszczu srebrzystej ławicy ryb, ale szczęście mu nie dopisało — nie dała złapać się żadna śliska, zręczna rybka.
Głodny i bardzo osłabiony, rozłożył się na piasku. Niemiłosiernie paliło słońce; cień wyspy — opisawszy półokrąg, padł Armanowi na twarz.
W tej samej chwili od podnóża bliźniaczych skał ciężko odeszła fala; obie kamienne połówki zadrżały i odrobinę się rozchyliły, jak płatki wstydliwego kwiatu. Z tej powiększonej szczeliny między nimi, podniosła się trójgraniasta głowa na długiej pierścieniowatej szyi.
Sekundę albo dwie Arman i mieszkaniec skał patrzyli na siebie. Potem mieszkaniec, mocno zadziwiony obecnością człowieka na wyspach, chaotycznymi podrywami pociągnął swoje niekończące się ciało skądś z głębin.
Zapewne i jego trapiły podobne problemy — trudno było zdobywać jedzenie w ubogim świecie piasku i kamieni. W radosnym pośpiechu głodny maszkaron, z ciągnącymi się długimi nitkami śliny, forsował wąziutki przepływ między wyspami. Bryzgi leciały spod pasiastego, żmijopodobnego brzucha; w panice rozbiegały się kraby.
Arman patrzył, jak poczwara się zbliża. Głowa już dosięgała piaszczystego brzegu, a ogon jeszcze ciągnął się ze szczeliny.
Mieszkaniec skał ostatni raz szarpnął swoim długim ciałem i rozdziawił maleńkie szczęki, z których wysunął się kolczasty czarny język. Znał widocznie w swoim czasie smak ludzkiego mięsa; tym dziwniejsze i bardziej krzywdzące było dla niego nagłe stwierdzenie, że to miękkie i bezbronne stworzenie, ni z tego, ni z owego przeistoczyło się w opancerzonego skrzydlatego jaszczura.
Mieszkaniec zatrzymał się, jakby wpadł na niewidoczną przeszkodę. Długie głębokie bruzdy zostały w piasku; przez chwilę obaj trwali w bezruchu. Arman zmierzył nowego znajomego wzrokiem — miarkując, czy można go zjeść — ten wyczytał to w srogich oczach pod kościanymi wyrostkami. Wątpliwe, czy Armanowi udałoby się przezwyciężyć swoją odrazę na tyle, żeby spróbować zjeść mieszkańca skał — jednak ten, spłoszony i rozczarowany, pospiesznie wrócił do swojej kryjówki. Skrzydła kamieni zamknęły się z irytującym łoskotem zatrzaskujących się drzwi.
Po tym spotkaniu Arman od razu porzucił wyspę.
Po powrocie do stolicy, Juta jak najgoręcej poprosiła męża o przebaczenie. To, oczywiście, był zwyczajny nerwowy napad, choroba. To się nigdy więcej nie powtórzy, jest o tym głęboko przekonana.
Ostin kiwnął głową, ale stosunki między małżonkami przez jakiś czas były napięte.
Pragnąc dogodzić mężowi, Juta z całych sił starała się odpowiadać jego wyobrażeniom o idealnej królowej. Zapragnęła nauczyć się wyszywać. Specjalnie w tym celu do pałacu sprowadzono siwiuteńką staruszkę — mistrzynię haftu. Staruszka przywiozła ze sobą groźnych rozmiarów tamborek, skrzynkę z igłami i nitkami i cały stos wzorów do wyszywania.
Całymi dniami Juta wyszywała, spoglądając na wyszukane wzory. Trzeba je było odtwarzać bardzo dokładnie, gdy tylko nieuwaga lub niedorzeczna fantazja skłoniły Jutę do jakichś zmian — staruszka zaciskała wargi i ze zmartwieniem kręciła głową.