Może to góry Prajaszczura?
Zapominając o głodzie i pragnieniu, przybrał postać smoka i wzbił się w wąskie, zamknięte szczytami niebo.
Teraz poznał, co to takiego zimno.
Przeciskał się między szczytami gór zakutych w lodowy pancerz, omijał półprzezroczyste mętne bryły, wznosił się coraz dalej, wiedziony tylko instynktem i przeczuciem. Powietrze stało się rzadkie — żeby utrzymać się, jeszcze częściej musiał machać skrzydłami. Dyszał teraz tak strasznie, że zmroził gardło i nie starał się już zionąć ogniem; połyskujące korony każdej grani odbijały słońce i pozostając chłodnymi, oślepiały i paliły. Armanowi zdawało się, że zwęgla się w locie, tak że nawet nie zdążył się zagrzać.
Za górami wstawały wciąż nowe i nowe góry, niekończąca się górzysta kraina. Arman raz po raz opuszczał się na twardy śnieg, odpoczywał, ześlizgiwał się… Czteroboczna lodowa bryła nie była pierwsza na jego szlaku.
Ominął ją, nie mając siły wznieść się wyżej i przelecieć nad jej szczytem. W szarobłękitnej głębinie przywidziała mu się ciemna sylwetka. Przeczucie kazało mu zawrócić; zbliżył smoczy pysk do ściany lodu, długo wpatrywał się, podtrzymując się zwiniętymi skrzydłami. Dojrzał długą szyję i mocny grzbiet, wzdłuż którego ciągnął się masywny grzebień. Przestępując łuskowatymi łapami — pazury wbiły się w śliską lodową skorupę — ostrożnie ruszył na obchód.
Bryła wysuwała się pod ostrym kątem i minąwszy go, spotkał się spojrzeniem z jednym, szeroko otwartym, ślepo spoglądającym spod wyrostka łuku brwiowego, okiem. Arman stanął.
Zamarznięty w bryle smok, wydawało się, starał się wyrwać ze skamieniałego lodu. Paszcza zastygła na kilka kroków od brzegu, i jej połowa, odwrócona do Armana, była widoczna do ostatniej łuseczki. Kontur ciała zacierał się w głębi lodu.
Kto to był? Czyż nie Char-Ann, czterdziesty trzeci z rodu? Od ilu wieków stoi tutaj, pojmany, zniewolony, pozbawiony ognia i zgubiony, straszną dla smoka śmiercią?
Arm-Ann zebrał wszystkie siły i, przezwyciężając ból w odmrożonym gardle, zionął płomieniem na lodową bryłę. Płomień wyrwał się dwoma mizernymi językami, ledwie liznął i od razu się wyczerpał. Powierzchnia bryły w okolicach martwej paszczy Char-Anna pokryła się zastygłymi potokami, jak zalane deszczem szkło.
W ciągu tygodnia Ostin znowu wyjechał i znowu wrócił, i pojechał znów. Wrócił, jak poprzednio, wesoły; gwardziści i dworzanie, stanowiący jego świtę i ochronę, hałasowali, chichotali i jakoś szczególnie nisko kłaniali się Jucie i nie podobały się jej uśmieszki skrywane w wąsach. Ganiła się za głupie przypuszczenia i niegodne podejrzenia, które zostały zasiane w jej umyśle od momentu, kiedy jakiś baron chrząknął za jej plecami i mrugnął do podporucznika gwardii — Juta zobaczyła jego grymas, odbijający się w stojącym na stole srebrnym kielichu i długo potem męczyło ją haniebne pytanie: Dlaczego mrugnął? Dlaczego za plecami?
Wtedy przypomniała sobie — królewska świta wjeżdżała w pałacową bramę, a Juta patrzyła z okna, jak Ostin, pięknie prostując się w siodle, macha ręką dworzanom, którzy zbiegli się go przywitać. Potem przybył do żony, sztywny jak reguła z podręcznika dworskiej etykiety, wyuczonym ruchem sięgnął po jej rękę i beznamiętnym głosem wymówił stosowną formułkę:
— Wasza wysokość, moja żono, jakże marzyłem znowu was zobaczyć.
Przybyli razem z nim pokłonili się, Juta skinęła i odeszła do okna.
Ostin również skinął i wyszedł, a świta pospieszyła za nim, tłocząc się w drzwiach… Właśnie wtedy Juta zobaczyła uśmieszek barona, który zresztą mógł się odnosić do wszystkiego, niekoniecznie do niej i do tych chłodnych i właściwych, całkowicie oficjalnych słów Ostina. Któż zabroni się dworzanom śmiać!
Jednak trucizna wsączyła się w jej myśli i Juta, która całe życie całkowicie lekceważyła plotki i znaczące mrugania, otruła się niezauważalnie dla siebie samej.
W każdej pokojówce widziała prześmiewczynię; wszyscy, nawet paziowie, nawet staruszka hafciarka, wszyscy wiedzieli o czymś, co zmuszało ich do dwuznacznego krzywienia ust, co przydawało uprzejmym, pełnym szacunku głosom ukryte znaczenie szyderstwa… Juta znowu, tylko znacznie wyraźniej niż w młodości, uświadomiła sobie swoją brzydotę.
Z Ostinem już dawno nie rozmawiali jak małżonkowie — tylko gładkie, beznamiętne, wyznaczone przez rytuał frazy. Król żył swoim, całkowicie obcym dla Juty i widocznie bezproblemowym życiem — odprawiał i przyjmował gońców, przeważnie z herbem Akmalii na rękawach, coraz częściej wyjeżdżał na polowanie, zaniedbując państwowe sprawy, przepadał gdzieś na kilka dni…
W napadzie rozdrażnienia, Juta wyrzuciła tamborki i wystawiła za drzwi starą hafciarkę z całym stosem rekomendowanych wzorów. W zamian nakazała podać sobie papier i przybory do pisania.
Usiadła do napisania listu do sióstr i matki, ale nie znajdowała potrzebnych słów, a pióro to drapało, to skapywało kleksami. Na papier lały się bezładne skargi. Juta irytowała się i przekreślała, przekreślała i wzdychała w rozdrażnieniu, dopóki, na chwilę zamyśliwszy się, nie uświadomiła sobie, że nie stara się już pisać i bezmyślnie wodzi piórem po papierze.
Na białym polu pojawiły się linie, kręgi, żmijowate zawijasy i łuki… Juta nie umiała rysować, ale spod pióra nagle wynurzyły się kontury koślawego ptaka. Zagryzając wargi, Juta dorysowała obok jeszcze jednego takiego ptaka i trzy maleńkie — ptaszęta. Pomyślała chwilę i dodała kosz-gniazdo.
Wtedy, pamięta, zapytała: „Według ciebie kalidony nie wrócą, Armanie?” A on odpowiedział: „W tym życiu nic tak po prostu nie wraca”.
Miał rację. Nic teraz nie wróci.
Królowa znowu zamoczyła pióro w atramencie. Ręka wypisała pośród gryzmołów: „Rodzi się księżyc… Perłowy pazur pierwszego w świecie… Smoka…”
I znowu kleks — tłusty, jak syta pluskwa, ześliznął się z pióra i zabił ostatnie słowo.
Któregoś razu do uszu królowej doszły przypadkowo rzucone przez kogoś słowa: „…Czy on winien? Ożenił się nie z własnej woli…”
Czy to mało, o kim mogli mówić w pałacu. Setki ludzi żenią się i wychodzą za mąż, dlaczego Juta nie zmrużyła oczu tej nocy?
Sama wśród szerokiej, chłodnej pościeli, pod brokatowym baldachimem, z migotającym koło łóżka kagankiem, otoczona wygodami i luksusem, królowa przygryzała róg poduszki.
Nie z własnej woli. Jego przymusili. Ożeniony z obowiązku. Wszyscy to rozumieli i rozumieją, i tylko ona…
Przekręcając się i zwijając prześcieradła w kłębek, przeklinała Armana. Wspominając pojedynek z księciem, bez końca odtwarzając go przed swoimi oczami, wyciągając z pamięci najmniejsze detale, pojęła z jasnością słonecznego dnia, że Arman podarował ją księciu.
Podarował… Nie wycierała łez złości, które obficie zraszały poduszkę. Po co?
Bezmyślnie wpatrując się w baldachim, przypominała sobie dawno zasłyszaną historię, jakoby w przeddzień bitwy Ostina ze smokiem na posiedzeniu sądowym pojawił się człowiek… Co on mówił, powtórzyć nikt nie chciał, jednak na drugi dzień ówczesny książę wsiadł na konia i…
Armanie, jesteś prowokatorem. Tego, co zrobiłeś, Armanie, nie można usprawiedliwić. Aktor, jarmarczny aktor, błazen grochowy…