Выбрать главу

Z wody jednym ruchem wyrwały się skrzydła-płetwy, potwór dotarł wreszcie do mielizny i ukazał się w całej okazałości, jakby się mizdrzył. Poruszył w tył i w przód mackami i ruszył ku skale, podnosząc na spotkanie Juty pierwszą parę kleszczy. Do jednej z nich przyczepiła się długa, mokra nitka wodorostów. Jeszcze krok…

Przerażoną masą wysypały się na brzeg kraby, zakotłowały się w poszukiwaniu kryjówki, rozbiegły po kamiennych szczelinach; wszystko to Juta widziała jak przez mglistą zasłonę.

Potwór postąpił jeszcze; woda spłynęła wodospadami z przegubowego tułowia, a chropowata skóra zdawała się pokryta lakiem.

Jeszcze krok…

Druga para kleszczy chciwie wyciągnęła się w ślad za pierwszą.

Jeszcze…

I wtedy, jakby olbrzymi bicz rozciął niebo. Niebo łupnęło z trzaskiem rwącego się materiału i zza skały, zza pleców przykutej do niej ofiary wzniósł się skrzydlaty cień.

Cień padł na bezkształtną mordę potwora, i jakby wyczuwając zamieszanie, pożeracz księżniczek zatrzymał się. W tej sekundzie z nieba spadł na niego smok.

Tryskając potokami, słupami wręcz białego płomienia, zamknął pazury tam, gdzie na tej mordzie powinny być oczy. Długi, ogłuszający ryk wyrwał się z gardła mieszkańca głębin i kleszcze sięgnęły ku górze, ale smok nie czekał, ześliznął się niżej i kilka macek zadrgało konwulsyjnie… Nad brzegiem uniósł się gęsty, mdlący zapach spalenizny.

Do Juty dotarła fala żaru, kleszcze potwora miotały się, łowiąc smoka na niebie i nie umiejąc go pojmać. Jaszczur był o wiele mniejszy i słabszy, ale po jego stronie była przewaga zaskoczenia i straszna broń — ogień.

Potwór znowu zaryczał, ale to nie był krzyk bólu i zaskoczenia. Były w tym krzyku wściekłość i obrażona godność, Uderzenie — i smok odleciał jak kopnięty nogą kociak.

Chowający się w skałach, trzęsący się śmiałkowie, usłyszeli nagle w histerycznym wyciu całkowicie wyraźne rozdrażnione słowa:

— Królu! Królu! Co to?! Zaproponowałeś ją sam! Właśnie ją! A teraz co?! Złamałeś umowę! Jesteś oszustem, królu!

Ale smok rzucił się znowu do ataku i potwór zamilkł.

Śmiałkowie wśród skał patrzyli osłupiali jeden na drugiego, Ostin, leżący w jakiejś szczelinie, schwycił konwulsyjnie garść piasku… Ale do Juty, na szczęście, słowa potwora nie dotarły, dlatego że krzyczała, nie słysząc siebie:

— Arman, nie! Arma-a-a… Proroctwo-o…

A smok nie zważał na nic, jakby oszalał. Jedno skrzydło teraz ledwie go słuchało, przewracał się na bok, ale ogień z gardła był szybki i bezlitosny. Fale z sykiem pokrywały się bąblami i kłęby pary unosiły się nad morzem, zasnuwając pole bitwy, przeszkadzając widzom, i nie dając pojąć, kto zwycięża… Parę rozświetlały raz po raz wybuchy płomieni, ale ta, unosząc się ku górze, zakrywała niebo i słońce. Zrobiło się ciemno — tak gęste opary zamknęły się na głowami walczących…

Kiedy poryw wiatru na mgnienie rozdarł zasłonę przed Jutynymi oczami, bój toczył się już daleko na morzu. Ogień wybuchał coraz rzadziej, lasem wzniosły się nagle czarne macki i napiętą pętlą chlasnął rozdwojony, zakończony piką ogon — śmiercionośny ogon potwora. Głośny, gardłowy jęk — i ciemne cielsko potwora zwaliło się pod wodę, ciągnąc za sobą schwyconego, spętanego lassem ogona, smoka.

Chciwie mlasnęły fale i zamknęły się nad walczącymi. Para podnosiła się wyżej i wyżej, i w końcu odkryła powierzchnię morza, i czysty horyzont, i słońce.

Każdy przystępujący do bitwy powinien być gotów na śmierć.

Ale każdy, nawet najbardziej szalony śmiałek, zawsze żywi nadzieję, że ocaleje.

Kiedy Arman wyleciał zza skał i zobaczył kleszcze, wyciągające się ku przykutej do skały kobiecie…

W bezdennych tajnikach pamięci, jego prapamięci — spuściźnie przodków, tkwiło prawo życia: kto przystąpi do boju z potomkiem Jukki, jest skazany. Potężny instynkt przetrwania nakazywał Armanowi uciekać na złamanie karku; ale w tym momencie, w tym właśnie momencie, przestał podlegać jakimkolwiek instynktom i zdrowemu rozsądkowi.

Kleszcze wyciągały się do Juty.

Wtedy właśnie pojął, że jest zgubiony. Dlatego że stwór morza nie zbezcześci Juty nawet najmniejszym tknięciem, że ani włosek nie spadnie z jej głowy i za to on, Arm-Ann, teraz odda życie.

Najbardziej szalony śmiałek idzie do boju z nadzieją na ocalenie; zwalając się na głowę, smok wydał się morskiemu potworowi niepojętym szaleńcem — wyglądało na to, że zdecydował się oddać życie w tej walce.

Zaskoczenie i ogień były wiernymi sojusznikami Armana — potwór przecież szykował się do posiłku, a nie na śmiertelny pojedynek. Zagubiony i oburzony, w tych pierwszych sekundach poniósł największe szkody.

Arman atakował i atakował, nie oszczędzał siebie i z miejsca zapomniał wszystkie starożytne instrukcje dotyczące bojowego bohaterstwa — nie bohaterstwem chciał się bowiem wykazać, a okaleczyć wroga jak najpoważniej. Palił ogniem i darł pazurami. Zaskoczenie potwora szybko ustąpiło miejsca wściekłości.

„Niepokonany był Sam-Ar, i zwyciężał już on, ale Jukka, niech odejdzie w niepamięć przeklęte imię jego, wyśliznął się podle i zacisnął w pętli swojej Sam-Ara, i zawlekł w bezdeń, i ugasił płomień jego, i obezwładnił go…”

Arman nie był niepokonany i potomek Jukki możliwe, że pokonałby go i na powierzchni wód. Pokonałby — gdyby Arman nie bił się jak ostatni raz w życiu. A tak właśnie było.

Uderzenie napiętej, ciężkiej jak mokra lina macki oparzyło skrzydło smoka, potem jeszcze raz i jeszcze; skrzydło obwisło, a kleszcz pochwycił łapę i trzasnęła Armanowa łuska i niewiarygodny ból przyćmił mu świadomość. Para unosiła się od kipiącego morza, gęsta, dusząca para. Szarpnąwszy się Arman zionął ogniem — zasyczała, pokrywając się bąblami, pagórkowata skóra potwora. Ryk! Armanowi zdało się, że szyja jego złamie się jak szczapka. Dwa pierścienie zaciągały się na niej, jeszcze trzy przyciskały do boków skrzydła, aż skrzydła trzeszczały, łamiąc się. Żywa pętla ściskała i zaciągała się, i Arman zbyt późno pojął, co zaraz nastąpi.

Szarpnięcie. Cielsko potwora kamieniem runęło na dno i Arman zobaczył nagle, jak w miejsce nieba zamknęły się fale.

Zgasł ogień i obcy świat, żywioł, niosący śmierć, otoczył rannego smoka. Słońce tutaj było już nie słońcem, a rozmytym kręgiem na powierzchni fal, a w miejsce powietrza, którym można oddychać — zgraje, chmary drobniutkich pęcherzyków, malowniczo pobłyskujących, łowiących cętki światła, kierujących się do góry, do góry, tam, gdzie słońce i wiatr…

„Tak zginął potężny Sam-Ar i pamiętajcie, potomkowie…”

A potwór zanurzał się coraz głębiej, i ściskał Armana coraz silniej, i poprzez iskry, które tańczyły mu przed oczami, przebiła się nagle prosta i bezradna myśclass="underline" wszystko na darmo. Utopi go i wróci po Jutę.

I wtedy w przerażeniu rozpierzchły się morskie stworzenia. Zamknęły się w muszlach wszystkie, które miały muszlę, rzucili się do ucieczki właściciele płetw, pozostałe przylgnęły do dna, zlewając się z nim, stając się wręcz jego częścią…

Albowiem rozbrojony, pozbawiony powietrza smok niezwykłym wysiłkiem rozerwał śmiertelne pęta i ściął się z panującym w swoim żywiole morskim potworem. Nigdy w ciągu całego swojego długiego życia potomek Jukki nie spotkał jeszcze takiego przeciwnika.

Szaleniec, ale dlaczego? Czyżby ta ofiara na skale warta była jego życia? Smoki nie mogą oddychać pod wodą, powinien wyrywać się na powierzchnię, a on, skrwawiony, z poszarpanym gardłem — rzuca się, napada od razu z prawej i z lewej, dusi się, ale bije, tnie, kąsa konwulsyjnie zalewaną wodą paszczą…