Kolejne spojrzenie za siebie.
Dosłownie przerażające. Zobaczyłem go na pokładzie, stojącego na dziobie, ręką osłaniał oczy od słońca. Po zawróceniu obrał kurs bliższy brzegowi niż ten, którym płynęła łódź, kiedy wyskoczyłem. Wyglądało na to, że najuważniej obserwował morze tuż przy brzegu.
Płynąłem dalej, ale moje ruchy były słabe i jałowe. Widziałem, że nie uda mi się dopłynąć do piaszczystej plaży. Prąd znosił mnie nieubłaganie ku wyższemu, lewemu ramieniu zamykającemu zatokę, gdzie w promieniu dziesięciu stóp od linii wody rosły drzewa, a pod nimi skały.
Kiedy byłem już tak zrezygnowany, że zacząłem myśleć, iż lepiej utonąć, niż dać się ponownie schwytać, i pytałem siebie, czy człowiek może utonąć z premedytacją, nagle zorientowałem się, że już nie widzę długich mil linii brzegowej. W końcu znalazłem się w opiekuńczych objęciach zatoki. A spoglądając za siebie, nie widziałem łodzi.
Jednak już niedługo ponownie pojawiła się w polu widzenia. Posuwała się wolno po linii prostej, aż dopłynęła na środek zatoki; tu spuścili kotwicę. Rzucałem przez ramię niepewne spojrzenia w jej stronę. Zobaczyłem, że odwiązują czarnego, gumowego bąka i spuszczają go na wodę. Miałem wrażenie, że spuszczają też silnik i wiosła i że dwóch z nich schodzi do łódki.
Usłyszałem charkot zapuszczonego silnika. Zostało mi jeszcze jakieś trzydzieści stóp do lądu. Wydawało mi się, jakby to było trzydzieści mil.
Przed sobą, w skałach widziałem wylany przez ludzi pasek cementu. Spojrzałem wzdłuż wybrzeża w stronę plaży i zobaczyłem, że jest więcej takich pasków. Miały ułatwiać życie amatorom kąpieli. Były istnym błogosławieństwem dla pływaka w ślimaczym tempie zbliżającego się do brzegu, mającego w dodatku na karku wysłanników piekła.
Bąk oderwał się od zakotwiczonej łodzi i skierował w stronę brzegu.
Dotarłem do paska cementu. Był z niego wylany płaski stopień, znajdujący się zaledwie kilka cali nad wodą.
Nie było żadnych uchwytów, żeby ułatwić wyciągnięcie się z wody. Tylko stopień. Położyłem na nim płasko rękę, uniosłem nogę ku górze i używając rozdygotanych mięśni, wciągnąłem się na brzuch.
Nie wystarczy. Na pewno. Łódka przypłynie, kiedy będę tu leżał.
Serce waliło mi jak młotem. Było to w równej mierze wywołane strachem, co wyczerpaniem. Skrajna desperacja kazała mi wspiąć się na czworaki i pełznąć w górę skał w poszukiwaniu kryjówki.
Normalnie byłoby to łatwe. Był to łagodnie opadający brzeg, niewymagający. Dziecko z łatwością wskoczyłoby tam, gdzie ja powoli się gramoliłem. Wspiąłem się jakieś sześć stóp po gładkich skałach i znalazłem płytki kanał, na wpół wypełniony wodą. Wturlałem się w dziurę i leżałem tam beznadziejnie wyczerpany, dysząc i słuchając, jak charkot silnika staje się coraz głośniejszy.
Na pewno mnie widzieli, pomyślałem z rozpaczą. Widzieli, jak wychodzę z morza. Jednak gdybym został na samym brzegu, też przecież by mnie bez problemu odkryli.
Leżałem bezradnie i zupełnie pozbawiony nadziei i zastanawiałem się, jak uda mi się przetrzymać to, co mnie oczekiwało.
Łódka się zbliżyła. Nie podnosiłem głowy. Będą musieli mnie znaleźć i potem nieść, a jeśli udałoby mi się zebrać w sobie dosyć energii, to mógłbym wrzeszczeć, aż jacyś ludzie będący na plaży zwróciliby na mnie uwagę – gdyby nie byli zbyt daleko i nie potraktowali takiego incydentu jako zabawy.
Silnik zgasł i usłyszałem jego podniesiony głos, ale jeszcze nie krzyk.
– Przepraszam, nie widziała pani przypadkiem, jak nasz przyjaciel przypłynął tutaj z morza? – spytał. – Podejrzewamy, że wypadł za burtę…
Odpowiedział mu kobiecy głos, będący tak blisko, iż myślałem, że zemdleję.
– Nie, nikogo nie widziałam.
– Bierze leki – powiedział. – Mógł się dziwnie zachowywać.
– To chyba dobrze mu służą – odparła świętoszkowato. – Czytałam, nie widziałam go. Przypłynęliście z łodzi?
– Tak. Podejrzewamy, że gdzieś w pobliżu wypadł za burtę. Słyszeliśmy plusk, ale myśleliśmy, że to ryba. Do czasu.
– Przykro mi – powiedziała. – Może powinniście popytać ludzi wzdłuż całej plaży…
– Po prostu zaczęliśmy z tej strony – odparł. – Rozejrzymy się wszędzie.
Usłyszałem odgłosy mocowania wioseł w dulkach, po czym oddalające się pluskanie i trzeszczenie. Cały czas leżałem bez ruchu, mając nadzieję, że nie dostanie ataku histerii, kiedy mnie zobaczy, i że ich wtedy nie przywoła.
Usłyszałem głos tamtego, dalej przy brzegu, donośnie zadający komuś to samo pytanie.
A potem jej głos: – Nie bój się. Wiem, że tu jesteś.
Nie odpowiedziałem jej. Nie miałem siły jej odpowiedzieć.
Po chwili milczenia spytała:
– Bierzesz leki?
– Nie – odparłem. Właściwie był to szept.
– Co powiedziałeś?
– Nie.
– Hm. Cóż, lepiej się nie ruszaj. Pracują metodycznie. Będzie lepiej, jak zacznę znowu czytać.
Sceptycznie, ale dostosowałem się do jej rady, leżąc do połowy w wodzie, czując jak serce i płuca zaczynają pracować w łatwiejszym do zniesienia rytmie.
– Wylądowali na plaży – powiedziała.
Serce ponownie zaczęło mi szybciej bić. – Szukają? – spytałem z niepokojem.
– Nie. Tak na oko, zadają pytania. – Zamilkła na chwilę. – Czy oni są przestępcami?
– Nie wiem.
– Ale… czy zabraliby ciebie stąd siłą? Jak ludzie by na to patrzyli?
– Tak. Słyszałaś ich. Gdybym wzywał pomocy, powiedzieliby, że odbija mi po prochach. Nikt by ich nie powstrzymał.
– Chodzą po drugiej stronie zatoki – rzekła. – Pytają ludzi.
– Nazywam się Roland Britten – powiedziałem. – Mieszkam w Newbury i jestem księgowym. Porwano mnie dwanaście dni temu i od tego czasu przetrzymywali mnie na łodzi, nie wiem dlaczego. Więc proszę, kimkolwiek jesteś, gdyby udało im się zaciągnąć mnie z powrotem na łódź, zawiadomisz policję? Naprawdę desperacko potrzebuję pomocy…
Zapadła krótka cisza. Pomyślałem, że musiałem przesadzić; że mi nie uwierzyła. Ale musiałem jej powiedzieć, z przezorności. Wyraźnie podjęła decyzję.
– No cóż – powiedziała raźnie. – Najwyższy czas, żebyś stąd zniknął.
– Gdzie mam zniknąć?
– W mojej sypialni – odparła.
Nie miała sobie równych w wywoływaniu słabości w psychicznym splocie słonecznym. Pomimo powagi całej sytuacji, o mało co nie wybuchnąłem śmiechem.
– Widzisz mnie? – spytałem.
– Widzę twoje stopy. Widziałam ciebie całego, kiedy wygramoliłeś się z morza i dowlokłeś się tutaj.
– A jak mam dostać się do twojej sypialni, mając na sobie tylko mokrą koszulę i majtki?
– Chcesz uciec tym ludziom czy nie? Nie miałem odpowiedzi na to pytanie.
– Nie ruszaj się – rzuciła ostro, chociaż wcale się nie ruszyłem. – Patrzą tutaj. Chyba jakiś człowiek wskazuje w tę stronę.
– O Boże.
– Nie ruszaj się. – Zamilkła na dłuższą chwilę, po czym powiedziała: – Idą z powrotem po plaży, w stronę łodzi. Jeśli się przy niej nie zatrzymają i zaczną iść w naszą stronę, to nie czekamy dłużej.
Czekałem zesztywniały i odprawiałem coś na kształt modłów.
– Nad nami jest ścieżka – powiedziała. – Podam ci ręcznik. Owiń się nim i wejdź na ścieżkę.
– Idą w naszą stronę?
– Tak.
Nad skałą przy mojej głowie pojawił się trójkąt jaskrawego, pasiastego ręcznika kąpielowego. W życiu nie chciałem tak bardzo nie wynurzać się z mojej kryjówki. Czułem straszny opór.