Spojrzałem na sprężyste, obcięte na pazia włosy, modny makijaż, pomarszczoną brązową spódniczkę i ładną, sięgającą do pasa marynarkę z jakiejś włochatej tkaniny. Pomyślałem, że musi to być czyjaś córka, która niedawno przerodziła się w ładną kobietę.
– Czyją jesteś córką? – spytałem.
– Sama już jestem sobie panią.
– Dobra odpowiedź.
Dobrze się bawiła, widząc, jakie wywiera wrażenie na mężczyznach.
– Jestem Jossie Finch.
– No proszę – powiedziałem.
– Każda poczwarka w końcu przeradza się w motyla.
– Dokąd zamierzasz frunąć?
– Nieźle – rzekła. – Słyszałam, że jesteś bystry.
– Niestety, Trevora tu nie ma.
– Hm. Ciągle na wakacjach? Pokiwałem głową.
– To w takim razie tobie to powiem. Tak miałam zrobić, gdyby go tu nie było.
– Usiądziesz? – zaproponowałem, wskazując na krzesło.
– Nie mam czasu. Przykro mi. Mam tylko przekazać wiadomość od taty. Co robisz w sprawie urzędu skarbowego? Powiedział, żeby sobie wybili z głowy, że się tam stawi w przyszły czwartek, czy w każdym razie coś w tym stylu.
– Nie, wcale nie będzie musiał.
– Powiedział też, że przysłałby księgę drobnych wydatków, czy jak to się tam nazywa, ale jego sekretarka się rozchorowała, a jeśli chcesz wiedzieć, co o niej myślę, to uważam ją za najbardziej chorą osobę, która kiedykolwiek stukała w maszynę do pisania, i ona na pewno nie zrobiła tego czy tamtego z rachunkami drobnych wydatków i kwitami, czy czego wy tam chcecie. Ale… – Zamilkła na chwilę i wzięła przesadnie głęboki oddech. – Tata powiedział, że jeśli chciałbyś wpaść dziś wieczorem, mógłbyś z nim rozejrzeć się po stajni w czasie wieczornego obchodu, a później wypić drinka i wtedy będzie mógł osobiście wcisnąć w twoje małe, gorące dłonie księgę, o dostarczenie której twój asystent zawracał mu głowę.
– Dobry pomysł – powiedziałem.
– Dobrze. Powiem mu.
– A ty tam będziesz?
– Och – rzekła z roześmianymi oczami. – Pewna doza niepewności jest jak ketchup na frytkach…
– Ale może też ostudzić ci życie…
Uśmiechnęła się do mnie promiennie i obróciła na obcasach tak gwałtownie, że jej spódniczka zawirowała, włosy podskoczyły. I wyszła z biura.
Jossie Finch, córka Williama Fincha, zarządcy Axwood Stables. Znałem jej ojca tak, jak wszyscy weterani wśród dżokejów amatorów znają wszystkich najlepszych trenerów; wystarczająco dobrze, żeby się przywitać i pogawędzić w czasie wyścigów. Jako że korzystał z usług naszej firmy, jeszcze nim zacząłem w niej pracować i w związku z tym Trevor sam zajmował się jego sprawami, do tej pory nie miałem okazji odwiedzić jego stajni.
Byłem wystarczająco ciekawy, żeby tam pojechać, pomimo wszystkich moich kłopotów. Opiekował się mniej więcej dziewięćdziesięcioma końmi, wśród których były zarówno trenowane do biegów z przeszkodami i bez. Aż roiło się tam od koni notorycznie wygrywających wyścigi. Nie licząc Tapestry, większość koni, na których zazwyczaj jeździłem, była przeciętna – ich właściciele żywili wobec nich raczej nadzieje, niż oczekiwali wspaniałych rezultatów. Okazja do obejrzenia z bliska stajni pełnej gwiazd była nie lada gratką. Tam nie będzie mi grozić porwanie. A prawdopodobieństwo spotkania Jossie czyniło perspektywę jeszcze milszą.
Kiedy Peter i Debbie wrócili, zganiłem ich za to, że wychodząc nie zamknęli zewnętrznych drzwi, na co zrobili pokrzywdzone miny i odparli, że myśleli, iż skoro zostałem w środku, nie trzeba ich zamykać, bo będę miał oczy otwarte.
To rzeczywiście moja wina, pomyślałem trzeźwo. Sam powinienem był za nimi zamknąć. Będę musiał zrewidować wiele swoich nawyków. Zamiast Jossie Finch mógł wejść wróg.
Część popołudnia zajmowałem się sprawą pana Wellsa, ale przez większość usiłowałem namierzyć Connaughta Powysa.
Mieliśmy w dokumentach jego dawny adres, od czasu, kiedy zaczął robić przekręty w komputerze i w ciągu pięciu lat orżnął swoją firmę na ćwierć miliona funtów.
Normalnie to Trevor kontrolował te rachunki, ale pewnego roku, kiedy Trevora długo nie było z powodu wrzodów, zająłem się nimi zamiast niego i jakimś cudem wykryłem oszustwo. To była jedna z tych rzeczy, w którą się nie wierzy, nawet jak się mają przed oczyma. Connaught Powys był przedsiębiorczym dyrektorem i płacił podatki od przyzwoitych dochodów. Spora, nieopodatkowana kasa zniknęła jednak bez śladu, choć sam Connaught nie był wystarczająco szybki.
Zadzwoniłem pod jego stary adres. Ostry głos powiedział, że nowi mieszkańcy nie wiedzą nic na temat Powysa i że chcieliby, żeby ludzie w końcu przestali im zawracać głowę i że przeklinają dzień, kiedy wprowadzili się do domu kanciarza.
Spróbowałem też do jego prawników, którzy zaniemówili z wrażenia, kiedy dowiedzieli się, kto próbuje go odnaleźć. Powiedzieli, że nie mogą podać mi jego nowego adresu bez jego wyraźnej zgody. Grobowym tonem dodali, że zapewne uzyskałbym ją tak łatwo, jak Szajlok zgodę na otworzenie bazaru w kościele.
Zadzwoniłem do więzienia Leyhill. Bez rezultatu.
W końcu wykręciłem numer do znajomego z wyścigów, Viviana Iversona, który miał w Londynie klub hazardowy i zawsze wiedział o skandalach korupcyjnych, nim robiło się o nich głośno.
– Mój drogi Ro – powiedział – przecież wiesz, że jesteś osobą raczej niemile widzianą wśród moich klientów.
– Nietrudno się domyślić.
– Na myśl o tobie malwersantów przechodzą dreszcze, przyjacielu. Stadami wynoszą się z okolic Newbury.
– Ależ jasne. I co roku wygrywam Derby.
– Możesz błaznować, mój drogi, ale plotki się roznoszą. – Zawahał się. – Widziano, jak dwóch szałowych gości, Glitberg i Ownslow, rozmawiało z Powysem, który dzięki kilku wizytom w solarium uporał się ze swoją trupio bladą cerą. Tematem rozmowy, jak się dowiedziałem z dość pewnego źródła, była nienawiść do Brittena.
– Planują zemstę?
– Nie mam danych, mój drogi.
– Mógłbyś się dowiedzieć?
– Ja tylko słucham, mój drogi Ro – odparł. – Jeśli usłyszę, że wkraczają na wojenną ścieżkę, to ci powiem.
– Rozczulasz mnie – odezwałem się sucho. Roześmiał się.
– Connaught Powys przychodzi tutaj grać, w prawie każdy piątek.
– O której?
– Prosisz o bardzo wiele, mój drogi. Przychodzi po kolacji i bawi do świtu.
– Może uznasz mnie za członka klubu? Westchnął ciężko.
– Jak ci samobójstwo w głowie, to mogę powiedzieć moim ludziom, żeby cię wpuścili.
– Do zobaczenia – rzuciłem. – I dzięki.
Odłożyłem słuchawkę i zacząłem ponuro gapić się przed siebie. Glitberg i Ownslow. Po sześć lat każdy, zwolnieni przedterminowo za dobre zachowanie… Mogli poznać Connaughta Powysa w Leyhill i nie pocieszało ich to, że to ja ich tam wszystkich trzech posłałem.
Glitberg i Ownslow pracowali w pobliskiej radzie miejskiej i bezczelnie oszukiwali podatników, a ja ich nakryłem poprzez jednego z moich klientów, którego łączyły z nimi jakieś interesy. Mojemu klientowi upiekło się, bo musiał zapłacić tylko jakąś grzywnę, ale wściekle klnąc zrezygnował z moich usług.
Zastanawiałem się, ile czasu poświęcają zamknięci w Leyhill malwersanci, nieuczciwi radcy prawni i skorumpowani politycy na wymyślanie nowych przekrętów na życie po wyjściu z więzienia. Glitberg i Ownslow musieli wyjść już jakieś pół roku temu.
Debbie poszła do dentysty, a Peter na zajęcia do Instytutu dla Księgowych i tym razem już zamknąłem za nimi drzwi.
Czułem się zbyt piekielnie zmęczony, aby jeszcze zawracać sobie głowę panem Wellsem. Nie byłem już tak rozdygotany, jak rano, ale nawet wizyta uroczej Jossie Finch nie pozwalała mi zapomnieć o zagrożeniu. Przez godzinę drzemałem w fotelu przeznaczonym dla naszych uprzywilejowanych klientów, a kiedy nadeszła określona godzina, zamknąłem szafki, swoje biurko i wszystkie drzwi w biurze, po czym poszedłem do samochodu.