Nikt się nie schował za przednimi siedzeniami. Nikt nie wyglądał ukradkowo zza załomów muru na parkingu. W bagażniku była tylko walizka, którą tam włożyłem rano. Wjechałem na drogę, nie niepokojony przez nic oprócz własnych nerwów.
Stajnie Williama Fincha leżały na południowy zachód od Newbury. Składało się na nią bardzo wiele budynków zbudowanych w naturalnym zagłębieniu i wznosząca się na pobliskim wzgórzu wiktoriańska posiadłość porośnięta bluszczem. Gdy podjechałem pod dom, Finch właśnie wychodził, więc razem podeszliśmy do pierwszego skupiska boksów.
– Cieszę się, że mogłeś przyjechać – powiedział.
– To dla mnie przyjemność.
Uśmiechnął się czarująco. Był to wysoki, pięćdziesięcioletni, siwiejący mężczyzna, mający pełną kontrolę nad samym sobą i nie tylko. Miał szeroką twarz, delikatne i kształtne usta i doświadczone oczy. Konie i ich właściciele kwitnęli pod jego opieką, a lata pełne sukcesów zapewniły mu pozycję, którą się szczerze cieszył.
Chodziliśmy od boksu do boksu, przy każdym spędzając ze dwie minuty. Finch mówił mi, jakiego konia oglądamy, dodawał co nieco o jego rasie i formie. Czasami wymieniał kilka słów ze stajennym, który przytrzymywał koński łeb, kiedy go oglądaliśmy, i ze swoim głównym stajennym, który wszędzie chodził z nami. Gdy wszystko było w porządku, klepał konia po szyi i dawał mu marchew z torby, którą niósł chodzący z nami stajenny. Była to ważna, lecz rutynowa wieczorna inspekcja, którą odbywa każdy trener w kraju.
Doszliśmy do jedynego pustego boksu w rzędzie. Finch uśmiechnął się i wskazał na niego.
– Ivansky. Koń, który będzie biegł w National. Pojechał do Liverpoolu.
O mało co nie rozdziawiłem gęby jak kretyn. Na tyle straciłem kontakt z normalnym światem, że zupełnie zapomniałem, iż w sobotę będzie Grand National.
Odchrząknąłem.
– Powinien… hm… dobrze wypaść na ważeniu. – Wydawało mi się, że to raczej bezpieczna uwaga, ale on się nie zgodził.
– Teraz waży zbyt wiele. Nie to, co kiedyś. Powinien trochę zrzucić, nie uważasz?
Zacząłem szukać w głowie wszystkich opinii, którymi dysponowałem w bezpiecznym i jakże odległym życiu sprzed trzech tygodni. Nie znalazłem nic godnego uwagi.
– Na pewno dobrze wypadnie – powiedziałem.
Pokiwał głową, jakby nie zauważył ułomności mojej uwagi, i ruszył dalej. Konie robiły naprawdę imponujące wrażenie, aż lśniły od skrupulatnego szczotkowania, dobrego jedzenia i rozsądnie dobranych ćwiczeń. Mój zasób komplementów wyczerpał się na długo przed tym, nim jemu skończyły się konie.
– Napijesz się? – spytał, kiedy stajenny zamknął ostatnie drzwi.
– Z chęcią.
Podeszliśmy do domu i weszliśmy do salonu połączonego z biurem. Była w nim pokryta perkalem sofa i krzesła, duże biurko, stolik z napojami i szkłem, na zdjęciach fotografie z wyścigów. Zwyczajna atmosfera panująca w domu zamożnego trenera.
– Dżin? – spytał.
– Wolałbym scotcha, jeśli jest.
Nalał mi sporą porcję, a sobie nalał dżinu, jakby to była woda.
– Twoje zdrowie – powiedział.
– I twoje.
Wypiliśmy po rytualnym pierwszym łyku i gestem poprosił mnie, żebym usiadł.
– Znalazłem wam tę cholerną księgę kasową – powiedział, otwierając szufladę biurka. – Proszę. Księga i skoroszyt z rachunkami za drobne wydatki.
– To dobrze.
– A co z urzędem skarbowym?
– Nie ma powodów do obaw. Złożyłem wniosek o odroczenie.
– Ale czyje przyznają?
– Do tej pory nigdy nie odmówili – odparłem. – Wyznaczą nowy termin za jakiś miesiąc i na wtedy przygotujemy wasze sprawozdanie.
Z widocznym zadowoleniem rozluźnił się nad szklanką dżinu.
– Trevor powinien wrócić w przyszłym tygodniu, tak? Zbija bąki, co? – W jego głosie znać było dobry humor.
– Cóż – powiedziałem. – Może wróci pod koniec tego tygodnia albo w przyszłym. Będzie w pracy dopiero w środę albo w czwartek. – Zastanawiałem się, czy „Wracam w środę” oznaczało, że w środę będzie jechał, czy, że w środę zjawi się w pracy. – Wykonam za niego większość wstępnej pracy, żeby oszczędzić na czasie.
Odwrócił się do stolika z napojami i odkręcił butelkę dżinu.
– Myślałem, że ma wrócić w poniedziałek.
– Gdzieś we Francji zepsuł mu się samochód.
– Pewnie mu to na rękę. – Wziął spory haust. – Mimo wszystko, jeśli zaczniesz pracować nad papierami, rozliczenie powinno być gotowe na czas.
– Nie martw się urzędem skarbowym – powiedziałem; ale każdy się martwił, kiedy razem z pocztą znajdował ostateczne wezwanie. Jeśli człowiek nie złożył wniosku o odroczenie ani nie stawił się na wyznaczoną godzinę, urząd skarbowy ustalał roczne podatki na dowolnie przez siebie wybranym poziomie, a wtedy nie można było już nic zrobić. Jako że z reguły ustalano podatki na znacznie wyższą sumę, niż się naprawdę powinno zapłacić, unikało się takich sytuacji jak ognia.
Ku mojemu zadowoleniu, w drzwiach z impetem pojawiła się brązowa spódniczka i sprężyste, jasne włosy. Trzymała na rękach rudego kota, który starał się zeskoczyć z jej ramion.
– Brzydal – powiedziała. – Dlaczego nie chce się dać ugłaskać?
– Lubi myszy – odparł jej ojciec bez emocji.
– Myślałam, że będzie łasy na pieszczoty. Kot uwolnił się i uciekł.
Jossie wzruszyła ramionami.
– Cześć – rzuciła do mnie. – Więc przyjechałeś.
– Uhm.
– No i co powiedział? – zwróciła się do ojca.
– Co? A… jeszcze go nie pytałem.
Obdarzyła go przyjaźnie wyrozumiałym uśmiechem i odezwała się znowu do mnie:
– Chce ciebie poprosić, żebyś wystartował na jednym z jego koni. Finch potrząsnął głową w jej kierunku, a ja spytałem:
– Kiedy?
– Jutro – rzekła Jossie. – W Towcester.
– Mm – odparłem. – Nie jestem w rewelacyjnej formie.
– Bzdura. Dwa tygodnie temu wygrałeś Gold Cup. Musisz być w dobrej formie.
– Josephine – wtrącił się jej ojciec. – Przymknij się. – Odwrócił się w moją stronę. – Rano lecę do Liverpoolu, ale w Towcester ma startować mój koń i, nie będę owijał w bawełnę, startuje tylko dlatego, że zapomniałem zrezygnować z tego wyścigu do jedenastej dzisiaj rano, co było ostatecznym terminem…
– To przez notorycznie chorą sekretarkę – wymamrotała Jossie.
– Więc albo musi jednak wystartować, albo przyjdzie nam zapłacić karę, a ja myślałem, żeby go tam jednak wysłać, jeśli znalazłby się odpowiedni dżokej.
– Większość z nich pojechała na National – wtrąciła Jossie.
– O jakiego konia chodzi? – spytałem.
– Notebook. Nowicjusz od biegów z przeszkodami. Czteroletni, kasztanowy wałach, ten z pierwszej stajni.
– Ten z płową grzywą i ogonem?
– Zgadza się. Startował już parę razy. Zapowiada się obiecująco, ale jest jeszcze ciągle niedoświadczony.
– W Newbury przybiegł ostatni na dwadzieścia sześć koni – rzuciła Jossie radośnie. – Więc to, czy jesteś w formie, nie ma najmniejszego znaczenia. – Zamilkła na chwilę. – Zostałam oddelegowana, żeby go osiodłać, więc mógłbyś wyświadczyć nam przysługę i się na nim przejechać.
– Decyzja należy do ciebie – powiedział Finch. Oddelegowany pomocnik był nie lada atrakcją, nawet jeśli sam Notebook był niewiele warty.