Выбрать главу

– OK – westchnąłem. – Zgadzam się.

– To dobrze – Jossie uśmiechnęła się do mnie szeroko. – Jak chcesz, to ciebie tam zawiozę.

– Chciałbym – powiedziałem z żalem – ale dziś wieczorem będę w Londynie, więc stamtąd pojadę prosto do Towcester.

– W takim razie spotkam się z tobą przed salą do ważenia. A swoją drogą, bierze udział w ostatnim wyścigu. Przynajmniej ma…

Niedoświadczone w biegach z przeszkodami konie zwyczajowo startowały jako pierwsze bądź ostatnie w wyścigach zaplanowanych na dany dzień – były to biegi, które bywalcy na wyścigach często opuszczali, wybierając zamiast nich lunch lub wcześniejsze opuszczenie torów w celu uniknięcia tłoku. Były to nisko klasyfikowane wyścigi, w których przeważnie startowały mierne konie i tylko czasem udawało się któremuś z nich wyróżnić się z tłumu i utorować sobie drogę do prawdziwej kariery.

Dosiadanie koni w wyścigach dla nowicjuszy oznaczało konieczność wczesnego wyjścia z domu albo późny do niego powrót; ale w tych gonitwach startowało dużo więcej koni, niż w jakichkolwiek innych.

Kiedy wychodziłem, Jossie przeszła ze mną przez hol, żeby mnie pożegnać.

Szliśmy po ogromnym perskim dywanie, gdy spojrzałem na wiszące na ścianach duże, ciemne portrety.

– To są oczywiście Nantucketowie – wyjaśniła. – Stanowią nieodłączną część domu.

– Twarzowcy – zauważyłem.

– Wiedziałeś, że mój tata wcale nie jest właścicielem domu?

– Tak, wiedziałem – uśmiechnąłem się do siebie, ale ona to zauważyła.

– Dobrze, dobrze – powiedziała defensywnie. – Ale byłbyś zdziwiony, ilu ludzi się do mnie wdzięczy, myśląc, że ożenią się z córką trenera i wejdą w posiadanie tego wszystkiego, kiedy odejdzie na emeryturę.

– Więc chciałaś od razu postawić sprawę jasno?

– No dobrze, bystrzaku, zapomniałam, że wiesz o tym od Trevora.

Po prostu wiedziałem, że Axwood Stables Ltd należy do amerykańskiej rodziny Nantucketów, których niespecjalnie interesowała posiadłość, traktowali ją jedynie jako przedsiębiorstwo. Posiadłość została zakupiona i doprowadzona do świetności w latach pięćdziesiątych przez wrzaskliwego magnata, który pochodził z rozważnej rodziny bankierów. Stary Naylor Nantucket sprowadził się ze swoją energią i przedsiębiorczością do Anglii, zakochał się w angielskich wyścigach, zbudował wspaniałe, nowoczesne stajnie i zapełnił je wyśmienitymi końmi. Zaangażował młodego Williama Fincha jako ich trenera, a teraz będący już w średnim wieku William Finch nadal to robił dla jego spadkobierców, tylko że teraz, dziewięć dziesiątych koni miało już innych właścicieli, a młodzi Nantucketowie, nieco zażenowani zachowaniem wuja Naylora, nigdy nie przekraczali Atlantyku, żeby zobaczyć, jak sobie radzą ich konie.

– Czy twój ojciec nie ma czasami dosyć trenowania koni dla nieobecnych właścicieli? – spytałem.

– Nie. Nie wtrącają się. Nie dzwonią do niego w środku nocy. A kiedy przegrywają, nikt nie narzeka. Ojciec mówi, że trenowanie byłoby dużo łatwiejsze, gdyby wszyscy właściciele mieszkali w Nowym Jorku.

Zatrzymała się na progu, żeby pomachać mi na pożegnanie. Robiła wrażenie pewnej siebie i lekko drwiącej. Dziewczyna z brązowymi oczyma, smukłą szyją, kształtnym nosem i ustami pomiędzy.

Zatrzymałem się w hotelu Gloucester, gdzie nigdy wcześniej nie byłem, i w pobliskiej restauracji bez pośpiechu zjadłem kolację, czego mi naprawdę było trzeba. Nie powinienem był się godzić na dosiadanie Notebooka, pomyślałem rozżalony – ledwo starczało mi sił na krojenie steku.

Przez cały czas, kiedy szedłem w stronę klubu hazardowego Viviana Iversona, miałem wrażenie, że idę w stronę przepaści z zawiązanymi oczyma. I nie wiedziałem, gdzie znajduje się przepaść, z przodu, z tyłu czy wszędzie wokół. Po prostu podejrzewałem, że gdzieś tam jest, i myślałem, że jeśli sam nie postaram się jej znaleźć, mogę do niej wpaść.

Vivat Club okazał się miejscem równie wytwornym, jak jego właściciel, i składał się z kilku połączonych ze sobą małych pokojów, a nie dużej otwartej sali, jak to bywa w kasynach. Nie było krupierów z daszkami chroniącymi ich oczy, krzątających się pod lampami emitującymi jasne, punktowe światło, zawieszonymi nad stołami, ani dam obwieszonych lśniącymi diamentami siedzących w półcieniu. Były jednakże dwa czy trzy dyskretne żyrandole, dużo dymu z cygar i swego rodzaju aura nabożności.

Vivian, który zawsze był słowny, zostawił pracownikom wiadomość, żeby mnie wpuszczono, co więcej, dodał, aby traktowano mnie jak gościa. Z kieliszkiem brandy w ręku chodziłem powoli po pokojach, rozglądając się za jego eleganckim profilem, ale go nie znajdując.

Było sporo sztywnych biznesmenów w garniturach, grających z namaszczeniem w chemin de fer, a pomiędzy nimi kobiety, których pełne skupienia oczy śledziły każdą kartę pojawiającą się na stole. Nigdy nie ciągnęło mnie do grania w karty o pieniądze długimi godzinami, licząc na szczęśliwy traf, ale każdy ma swojego bzika.

– Ro, mój drogi – usłyszałem za plecami głos Viviana. – Przyszedłeś zagrać?

– Z zarobków księgowego? – spytałem, odwracając się do niego z uśmiechem. – O ile można się zakładać?

– O tyle, na ile ciebie stać, mój drogi.

– Czyli w moim przypadku wchodzi w grę życie, wolność i bilet na Cup Final.

Jego oczy nie uśmiechały się tak bardzo, jak usta.

– Niektórzy tracą tutaj honor, fortunę, reputację i głowy.

– Przeszkadza ci to? – spytałem. Nieznacznym gestem wskazał w stronę chemin de fer.

– Dostarczam rozrywki i w ten sposób wykorzystuję to, że ludzie czasami mają ochotę zaszaleć. Jak w bingo.

Położył mi rękę na ramieniu, jakbyśmy byli przyjaciółmi, którzy od dawna się nie widzieli, i skierował mnie do następnego pokoju. Miał spinki do mankietu z grubego złota i srebrny łańcuszek przy niebieskiej, aksamitnej marynarce, ciemne, lśniące włosy na kształtnej głowie, płaski brzuch. Roztaczał delikatny zapach świeżego talku. Miał mniej więcej trzydzieści pięć lat i już odniósł spektakularny sukces, podczas gdy inni często kończyli jako komornicy.

W następnym pokoju był obity zielonym suknem stół o podwyższonych brzegach, ale nikt nie grał w karty.

Za stołem, na wszechobecnych w klubie skórzanych fotelach z drewnianymi poręczami, siedziało trzech mężczyzn.

Wszyscy byli postawni, elegancko ubrani i wrogo nastawieni. Pamiętałem ich sprzed wielu lat.

Connaught Powys. Glitberg. Ownslow.

– Słyszeliśmy, że nas szukasz – powiedział Connaught Powys.

9

Znieruchomiałem. Vivian zamknął za mną drzwi i usiadł w fotelu stojącym po lewej stronie, na granicy mojego pola widzenia. Założył elegancko nogę na nogę i delikatnie podciągnął nieco materiał nad kolanem.

Ownslow przyglądał się mu z niechęcią.

– Spadaj – powiedział.

Vivian odpowiedział, powoli cedząc słowa.

– Mój drogi, może wam go wystawiłem, ale to nie znaczy, że możecie go zmasakrować.

Koło stojącego na środku stołu było jeszcze kilka krzeseł w nieładzie. Usiadłem niespiesznie na jednym z nich i założyłem nogę na nogę, starając się jak najlepiej naśladować Viviana, mając nadzieję, że obojętność pomoże ostudzić emocje i będziemy mogli normalnie porozmawiać. Nienawistne spojrzenie Ownslowa nie wskazywało na to, żeby mnie się to udało.

Ownslow i Glitberg przez długie lata oszukiwali podatników na interesach budowlanych, dorabiając się dzięki temu dosłownie milionów. Jak wszystkie wielkie oszustwa, ich też odbywało się na papierze – Glitberg pracował w Biurze Planowania Przestrzennego rady miejskiej, a Ownslow w Dziale Robót i Konserwacji. Po prostu wymyślili wiele budynków: biurowce, mieszkania i cale osiedla. Cała rada z zasady zatwierdzała przyszłe budynki i wtedy Glitberg, jako człowiek z urzędu do tego powołany, ogłaszał przetarg. Najkorzystniejsza oferta często nadchodziła od firmy o nazwie National Construction (Wessex) Ltd, a rada miejska w dobrej wierze jej właśnie powierzała budowę.