Выбрать главу

Chyba się nieco rozluźniłem. Fatalnie podszedł do następnej przeszkody, zignorował moje próby pomocy, wykręcił się dziko w locie i zarył nosem w ziemi, a tuż za nim spadły na raz cztery nogi. To lądowanie nie różniło się specjalnie od poprzednich sześciu, było tylko bardziej ekstremalne.

Wykatapultowanie przyjedzie z prędkością mniej więcej trzydziestu mil na godzinę gwarantuje iście kalejdoskopowe wrażenia. Niebo, drzewa, barierki i trawa zakoziołkowały mi bezładnie przed oczyma i jeśli wtuliłem w siebie głowę, to czysto instynktownie, a nie dlatego, że o tym pomyślałem. W kilku miejscach zderzyłem się twardo z ziemią, a Notebook na do widzenia kopnął mnie jeszcze w udo. Świat przestał się kręcić i nie zwaliła się na mnie tona konia. Życie miało toczyć się dalej.

Usiadłem powoli, zupełnie bez oddechu i zobaczyłem, jak szlachetny zad oddala się ode mnie nie zważając na nic.

Podbiegi do mnie sanitariusz, ubrany w znajomy strój pogotowia. Poczułem panikę. Odruch warunkowy. Miał przyjemną twarz, której nigdy wcześniej nie widziałem.

– Wszystko w porządku? – spytał. Słabo pokiwałem głową.

– Wywinąłeś niezłego fikołka.

– Uhm. – Rozpiąłem kask i zdjąłem go. Mówienie nie wchodziło w grę. Nie mogłem złapać oddechu.

Włożył mi rękę pod pachę, pomógł podnieść się na kolana, a potem, kiedy już mogłem normalnie oddychać, na nogi.

– Kości całe? Skinąłem.

– Tylko się przewietrzyły – rzucił wesoło.

– Uhm.

Gwałtownie zahamował przy nas landrover i siedzący w nim weterynarz powiedział, że skoro nie ma żadnych rannych koni, może mnie podwieźć pod trybunę.

– Spadłeś – zauważyła Jossie, kiedy oddychając już normalnie, wynurzyłem się z sali z pierwszą pomocą z zaświadczeniem, że nic mi się nie stało.

– Zgadza się – uśmiechnąłem się.

Spojrzała na mnie z ukosa swoimi ogromnymi oczyma.

– Myślałam, że wszyscy dżokeje są uczuleni na to, jak im ktoś mówi, że spadli – powiedziała. – Wszyscy zastrzegają, że to koń upada, a dżokej idzie za nim, jak za statkiem na dno…

– Zgadza się – przytaknąłem.

– Ale przecież Notebook wcale nie upadł, więc to ty spadłeś. – Mówiła to poważnym tonem, drażniąc się ze mną.

– Nie kwestionuję tego.

– Ależ ty jesteś nudny. – Uśmiechnęła się. – Złapali Notebooka w następnej parafii, więc kiedy będziesz się przebierał, pójdę do stajni i zobaczę, czy nic mu nie jest, a potem spotkamy się na parkingu.

– Dobrze.

Przebrałem się w normalne ubranie, poleciłem stajennemu, żeby zatroszczył się o to, żeby moje siodła, kask i reszta sprzętu trafiła do Ascot na przyszłą środę, po czym ruszyłem wolnym krokiem na pobliski parking.

Było już pusto i tylko tacy spóźnialscy jak ja opuszczali dwójkami i trójkami tor. Samochody ciągle jeszcze będące na parkingu stały porozrzucane bezładnie, a nie w równych rzędach.

Spojrzałem na tył swojego, za przednie siedzenie.

Nikogo.

Kiedy zastanowiłem się, co bym zrobił, gdyby ktoś tam był, przebiegł mnie dreszcz. Bez wątpienia, wygrałbym na milę. Czekając na Jossie, oparłem się o samochód – nikt nie wyglądał tak, jakby chciał mnie porwać. Spokojne, wiosenne popołudnie w zaciszu Northamptonshire. Trudno sobie wyobrazić coś przyjemniejszego.

10

Jechała za mną w swoim jasnoniebieskim midgecie do pubu po wschodniej stronie Oxfordu, gdzie zażyczyła sobie dużego, zimnego i mocnego drinka zwieńczonego plasterkiem owocu.

– Tata dawał straszliwy wycisk Notebookowi – powiedziała, wydymając wargi w stronę słomki sterczącej jak maszt w zamykającym szklankę plasterku.

– Niektóre nigdy się nie uczą – odparłem.

Pokiwała głową. Osiągnęliśmy uprzejmy kompromis, pomyślałem: ona pośrednio przeprosiła za zachowanie konia, a ja przyjąłem do wiadomości, że jej ojciec zrobił, co było w jego mocy, żeby nauczyć go skakać. Niektórzy trenerzy, ale nie ci o takiej pozycji jak William Finch, uważali, że tak naprawdę najlepszym miejscem do uczenia niedoświadczonych koni do skoków są właśnie wyścigi: przypominało to wysyłanie dziecka na Mount Everest bez wcześniejszego pokazania mu, jak się wspinać.

– Co sprawiło, że zostałeś księgowym? – spytała. – To taka nudna praca.

– Tak uważasz?

Zaprezentowała mi swoje duże oczy w pełnej krasie.

– Skoro tak nie myślisz… – odparła. Przechyliła nieco głowę, zastanawiając się. – Nie wyglądasz na sztywnego nudziarza i nie zachowujesz się jak sztywny nudziarz, więc powiedz, jak to było.

– Sędziowie są trzeźwi, pielęgniarki są oddane, górnicy są bohaterami, pisarze piją.

– Czyli, innymi słowy, ludzie nie zawsze pasują do stereotypów.

– Jak już zauważyłaś – odparłem. Uśmiechnęła się.

– Znałam Trevora, od kiedy skończyłam sześć lat.

Z grubej rury. Trevora, który był kompletnie pozbawiony wyobraźni, można było z pewnością zakwalifikować jako sztywnego nudziarza.

– Mów dalej – powiedziała. – Dlaczego?

– Bo to bezpieczny zawód. Daje gwarancję zatrudnienia. Dobrze płatny. Najzwyklejsze powody.

Spojrzała na mnie bystro.

– Kłamiesz.

– Dlaczego tak myślisz?

– Ludzie, którzy dla przyjemności nadstawiają karku w wyścigach konnych, nie pragną za wszelką cenę bezpieczeństwa, gwarancji zatrudnienia i pieniędzy.

– No to niech będzie, że mama mnie namówiła – odparłem żartobliwie.

– Zmusiła cię do tego?

– Nie. – Zawahałem się, bo jeszcze nigdy w życiu nikomu nie powiedziałem, dlaczego dorastając czułem w sobie dziki zapał, równający się z siłą powołania.

Jossie czekała z zainteresowaniem.

– Miała nędznego księgowego – dodałem. – Obiecałem jej, że kiedy dorosnę, to się zajmę jej finansami. To było takie banalne.

– I zająłeś się?

– Nie. Zmarła.

– Smutna historia.

– Tak. Mówiłem ci. Czysta ckliwość.

Zakręciła słomką owocem i kpiący wyraz zniknął z jej oczu.

– Boisz się, że będę się z ciebie śmiała.

– Jestem pewien – odparłem.

– To w takim razie mnie wypróbuj.

– Cóż… moja mama była beznadziejną bizneswoman. Ojciec zginął w jakimś bezsensownym wypadku i musiała sama mnie wychowywać. Miała wtedy koło trzydziestki. Ja miałem dziewięć lat. – Zamilkłem. Jossie w ogóle się nie śmiała, więc ciągnąłem dalej: – Wynajęła dom nad samym morzem w Ryde i urządziła w nim pensjonat, niewiele różniący się od internatu. Był wygodny, ale nie miała pozwolenia na sprzedawanie alkoholi; właściwie to były takie kwatery. Ale mogła zawsze być w domu, kiedy przychodziłem ze szkoły, no i w czasie wakacji też.

– Odważnie postąpiła – oceniła Jossie. – Mów dalej.

– Możesz się domyślić.

Wypiła resztę płynu ze szklanki przez słomkę, gulgocząc.

– Jasne – powiedziała. – Była dobrą kucharką i umiała przyjmować gości, ale nie wiedziała, ile od nich za to brać.

– Płaciła też podatki od pieniędzy, które powinna wliczyć sobie w koszta.

– A to niedobrze?

– To czyste szaleństwo.

– Cóż, mów dalej – powiedziała zachęcająco. – Wyciągnięcie z ciebie czegoś jest gorsze, niż szukanie grzybów.

– Widziałem, że czasami płacze, przeważnie zimą, kiedy nie było gości. To raczej przykre doświadczenie dla mniej więcej dziesięcioletniego dzieciaka, więc mnie to martwiło. Chyba czułem też chęć opiekowania się nią. Mniejsza o to. Na początku myślałem, że ciągle płacze z powodu śmierci taty. Potem zorientowałem się, że płacze zawsze po spotkaniach z panem Jonesem, który był jej księgowym. Próbowałem skłonić ją do wyjawienia mi jej problemów, ale powiedziała, że jestem za mały…