Выбрать главу

Ponownie zamilkłem.

Jossie westchnęła i rzekła z rozgoryczeniem:

– No mów dalej.

– Powiedziałem jej, żeby spławiła pana Jonesa i zatrudniła kogoś innego. Odparła, że nic nie rozumiem, że jestem za mały. Obiecałem jej, że kiedy dorosnę, zostanę księgowym i uporządkuję jej sprawy finansowe. – Uśmiechnąłem się krzywo. – Kiedy miałem trzynaście lat, pewnego dnia poszła do Boots i kupiła dwieście aspiryn. Rozpuściła je w szklance wody i wypiła. Znalazłem ją na jej łóżku, kiedy wróciłem ze szkoły. Zostawiła mi list.

– Co w nim było?

– „Drogi Ro, przepraszam, kocham cię, Mama”.

– Biedna kobieta. – Jossie zmrużyła oczy. Nie śmiała się.

– Przygotowała testament – ciągnąłem. – Prosty, na najzwyczajniejszym druczku ze sklepu papierniczego. Zapisała mi wszystko, czyli właściwie niewiele poza jej rzeczami osobistymi. Przechowywałem wszystkie księgi rachunkowe i wyciągi bankowe. Przez kilka lat mieszkałem u różnych cioć i wujków, ale zawsze pamiętałem o tych księgach rachunkowych i w końcu dałem je przejrzeć innemu księgowemu. Powiedział mi, że wyglądało na to, jakby pan Jones pracował dla urzędu skarbowego, a nie dla swojej klientki. Wyznałem mu wtedy, że chcę być księgowym i poprosiłem, żeby mi dokładnie wyjaśnił, co pan Jones zrobił źle. Więc tak to było. To wszystko.

– Czy do tej pory zabijasz pana Jonesa, żeby wysuszyć łzy twojej matki? – Wrócił zaczepny ton, ale już lżejszy.

Uśmiechnąłem się.

– Lubię księgowość. Mógłbym nigdy w życiu nie pomyśleć o tej pracy, gdyby nie pan Jones.

– Więc niech Bóg błogosławi draniom.

– On był ultraprawy. Zadufany, nadęty dupek. Świat jest ciągle pełen takich panów Jonesów, którzy nie pokazują klientom, jak zgodnie z prawem unikać podatków.

– Hm?

– Niemądrze jest płacić podatki, kiedy nie trzeba. To oczywiste.

– A mimo to mnóstwo ludzi to robi. Wynika to albo z ignorancji, albo z tego, że ktoś im źle doradził.

Poprosiłem kelnera, by ponownie napełnił nam szklanki, i powiedziałem Jossie, że teraz jej kolej na wyjawienie rodzinnych sekretów.

– Moja mama? – spytała zaskoczona. – Myślałam, że wszyscy wiedzą o mojej mamie. Pływa łódkami kanoe w dół i w górę Amazonki, jak jo-jo, i odkrywa prymitywne plemiona. Przysyła wiadomości w postaci poważnych artykułów do jakichś nieznanych magazynów. Tata i ja nie widzieliśmy jej od lat. W styczniu dostajemy telegramy życzące nam szczęśliwego Bożego Narodzenia.

Dotarło do mnie.

– Christabel Saffray Finch! Nieustraszona podróżniczka, zgłębiająca lasy tropikalne?

– To moja mama – przytaknęła Jossie.

– Wielkie nieba.

– Raczej wielka szkoda.

– Trevor nigdy mi nic nie mówił – powiedziałem. – Ale to by chyba nie było w jego stylu.

Jossie wyszczerzyła zęby.

– Trevor to potępia. Trevor zawsze potępia też pocieszycielki mojego taty. Kiedyś nazywałam je ciociami. Teraz nazywam je Lida i Sandy.

– Jest bardzo dyskretny. – Nigdy nie słyszałem o Lidzie i Sandy, nawet na wyścigach, gdzie plotki są drugie po koniach. Ani o tym, że Christabel Saffray Finch, bohaterka filmów dokumentalnych poświęconych antropologii, jest żoną Williama.

– Sandy to jego wiecznie chora sekretarka – powiedziała Jossie. – Wymęczona z powodu nieustannie nękających ją bronchitów, bóli kręgosłupa i aborcji.

Roześmiałem się.

– A Lida?

Twarz Jossie wykrzywił grymas i nagle wyglądała na zagubioną i już podchmieloną.

– Lida wczepiła się w niego jak tasiemiec. Nie znoszę jej… Skupmy się lepiej najedzeniu; umieram z głodu.

Przejrzeliśmy menu i zamówiliśmy. Dopiliśmy nasze drinki i na kolację przeszliśmy do kilkuwiekowej sali: kamienne ściany, dębowe stropy, czerwony aksamit i delikatne światło.

Jossie jadła tak ochoczo, jakby człowiek w ogóle nie przybierał w pasie. Było to dla mnie odświeżające, jako że sam musiałem bardzo skrupulatnie wybierać dania.

– Taki fart – rzuciła z samozadowoleniem, topiąc masło na upieczonych w mundurkach ziemniakach.

Skonstatowałem, że miała farta nie tylko do szybkiego metabolizmu. Żywy umysł, fascynująca twarz, szczupła sylwetka: w naturze nie ma za grosz egalitaryzmu.

Przy większości stolików wokół nas siedziało po dwóch czy czterech ludzi i rozmawiało cicho, ale zdecydowanie najwięcej hałasu robiła liczna grupa ulokowana przy przeciwległej ścianie.

– Cały czas tu zerkają – powiedziała Jossie. – Znasz ich?

– Wygląda to na plecy Patyczaka Elroya.

– To on? Świętuje wygraną?

Patyczak Elroy, który zawdzięczał swoje przezwisko niesłychanie chudym nogom, unikał spotkania ze mną w szatni w Towcester i musiał być szczerze niepocieszony, że jem kolację w jego ulubionym pubie. Był dżokejem i jednym z moich klientów, ale nie wiadomo było, jak długo jeszcze taki stan się utrzyma. Nie byłem obecnie szczególnie lubianą przez niego osobą.

Źródłem hałasu nie był jednakże on, tylko starszy mężczyzna wyglądający na upartego, obdarzony przez naturę donośnym głosem.

– Odwróć wzrok – poprosiłem Jossie.

Duże oczy spojrzały na mnie znad sałatki i steku.

– Strusia polityka? – spytała. Pokiwałem głową.

– Jak schowamy głowy w piasek, burza nas ominie.

Jednakże wyglądało na to, że burza przybiera na sile. Słowa takie jak „sukinsyn” z łatwością przebijały się przez szum rozmów i większość klientów restauracji zaczęła zdradzać oznaki zainteresowania.

– Nasz kłopot wstał – powiedziała Jossie bez cienia obawy – i kieruje się w tę stronę.

– Cholera.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Tylko nie zemdlej.

Kłopot podszedł powolnym krokiem lekko wstawionego człowieka. Jego wiek oceniłem na pod pięćdziesiątkę. Mierzył jakieś pięć stóp osiem cali, miał krótkie, ciemne włosy, zarumienione policzki i agresywne oczy.

– Mój syn powiedział mi, że to ty jesteś ten sukinsyn Roland Britten. – Obwieścił to bardzo głośnym, lecz nieco niewyraźnym głosem.

Zignorowanie go byłoby jednoznaczne z wywołaniem bójki. Odłożyłem nóż i widelec. Oparłem się plecami o oparcie krzesła. Zachowywałem się tak, jakby zadał mi uprzejme pytanie.

– Czy Patyczak Elroy jest pańskim synem?

– Zgadza się, do cholery, jest – odparł.

– Wygrał dzisiaj wyścig w dobrym stylu – powiedziałem. – Dobra robota.

To go pohamowało na chyba niecałe dwie sekundy.

– On nie potrzebuje twoich pochwał.

Czekałem w milczeniu. Elroy senior pochylił się, mocno zionęło od niego alkoholem, i w oskarżycielskim geście wskazał palcem na mój nos.

– Zostaw mojego syna w spokoju, rozumiesz? Nie robi nikomu krzywdy. Nie chce, żeby taki sukinsyn jak ty napuszczał na niego pracowników skarbówki. Wiesz, kim ty jesteś? Judaszem. Działasz za jego plecami. Cholerna wtyka, oto kim jesteś.

– Nie doniosłem na niego.

– Że niby co? – Wojowniczo machał palcem w tę i z powrotem. – Kosztujesz go kupę kasy, prawda, i jeszcze ten urzędas. Taki sukinsyn jak ty powinien siedzieć w pudle. Dobrze by ci to zrobiło.

Koło Elroya pojawił się szef kelnerów.

– Przepraszam pana bardzo – zaczął. Elroy wskoczył na niego jak byk:

– Ty spływaj. Ty majordomusie, czy kimkolwiek jesteś. Spływaj. Powiem, co mam do powiedzenia, a jak już to powiem, to usiądę, rozumiesz? Nie wcześniej.

Kelner tchórzliwie się oddalił i Elroy skoncentrował się na swoim głównym celu. Jossie patrzyła na niego z odrazą, co mu zupełnie nie przeszkadzało.