Выбрать главу

– Jakimi informacjami? – spytałem. – Poza tym myślałem, że miałaś wrócić w zeszłą sobotę.

Pociągnęła mały łyk sherry.

– Tak, miałam. Jednak zostałam dłużej. Z twojego powodu. Kosztowało mnie to majątek. – Spojrzała na mnie znad kieliszka. – Z przykrością czytałam o tym, że jednak znowu cię porwano. Widziałam, że… się tego obawiałeś.

– Hm – odparłem smutno.

– Dowiedziałam się dla ciebie co nieco na temat tamtej łodzi – powiedziała.

O mało co nie wylałem sherry. Uśmiechnęła się.

– A dokładniej, na temat tego człowieka. Tego, co ścigał cię bąkiem.

– Jak? – spytałem.

– Po twoim wyjeździe wynajęłam samochód i jeździłam po wszystkich miejscowościach na Minorce, gdzie można cumować jachty. Najbliższym dobrym portem w pobliżu Cala St Galdana była Ciudadela i myślałam, że tam właśnie się udadzą po tym, jak ciebie zgubili, ale już ich tam nie było, kiedy zaczęłam szukać. – Popiła sherry. – Zagadnęłam tam jakichś Anglików na jachcie i powiedzieli mi, że dzień wcześniej byli tam jacyś inni Anglicy na sześćdziesięcioczterostopowej łodzi i przypadkiem usłyszeli, jak rozmawiali o wietrze, żeby dotrzeć do Palma. Poprosiłam ich, żeby opisali mi kapitana tej lodzi, i wtedy podali, że chyba nie było tam żadnego kapitana sensu stricte, tylko wysoki, młody człowiek, który wyglądał na wściekłego. – Zamilkła, zamyśliła się i mówiła dalej. – Wszystkie jachty w Ciudadela były przycumowane pod kątem prostym do mola, rozumiesz. Rufą do przodu. Dlatego stały blisko siebie, bok przy boku, i prosto z rufy schodziło się na suchy ląd.

– Tak – powiedziałem. – Rozumiem.

– Więc po prostu szłam po molo i pytałam. Byli Hiszpanie, Niemcy, Francuzi, Szwedzi… wszyscy. Anglicy zauważyli inną angielską załogę tylko dlatego, że byli Anglikami, wiesz jak to jest, prawda?

– Tak – przytaknąłem.

– I dlatego, że to był największy jacht cumujący tamtego dnia w porcie. – Zamilkła na chwilę. – Więc zamiast lecieć do kraju w sobotę, pojechałam do Palmy.

– To duże miasto – zauważyłem. Pokiwała głową.

– Zajęło mi to trzy dni, ale dowiedziałam się, jak ten młody człowiek się nazywa i jeszcze sporo innych rzeczy na jego temat…

– Masz ochotę na lunch? – spytałem.

13

Poszliśmy do La Riviera, usytuowanej na końcu High Street, i zamówiliśmy moussakę. Restauracja była zatłoczona jak zwykle, więc Hilary pochyliła się nad stolikiem, żeby nie być słyszaną przez innych. Jej wyrazista twarz zdradzała oznaki ciekawości i wigoru, które zainwestowała w poszukiwania w moim imieniu, i co było dla niej typowe, koncentrowała się wyłącznie na omawianej kwestii, a nie na tym, jakie wrażenie robiła jako kobieta. Typ dyrektorki, pomyślałem, a nie kochanki.

– Nazywa się Alastair Yardley – powiedziała. – Jest jednym z licznej grupy młodych mężczyzn, którzy kręcą się po Morzu Śródziemnym opiekując się łodziami, kiedy ich właściciele są w Anglii, Włoszech, Francji czy gdziekolwiek indziej. Żyją na słońcu, nad brzegiem morza, podłapują pracę, gdzie się da, i prowadzą swego rodzaju bezstresowe życie, świadcząc usługi właścicielom łodzi.

– Brzmi atrakcyjnie.

– To dobre dla obiboków – ucięła krótko.

– Teraz nie miałbym nic przeciwko temu – powiedziałem.

– Ty jesteś z twardszego tworzywa. Bardziej z plasteliny, pomyślałem.

– Mów lepiej o Alastairze Yardleyu – rzuciłem głośno.

– Przez dwa dni rozpytywałam bezskutecznie. Jego opis wydawał się pasować do połowy mieszkańców miasta i chociaż widziałam łódź, oczywiście nie byłam pewna, czybym ją rozpoznała, bo mam oko nienawykłe do takich rzeczy. W Palma są dwa duże porty i w obu aż kipi od łodzi. Niektóre są zacumowane rufą do przodu, jak w Ciudadela, ale mnóstwo stoi na kotwicy z dala od kej. Wynajęłam człowieka, żeby mnie obwiózł po całym porcie motorówką, ale na nic to się nie zdało. Jestem przekonana, że uważał mnie za lekko zbzikowaną. Szczerze mówiąc byłam raczej zniechęcona i już przyznawałam się do porażki, kiedy on powiedział, że o niecały dzień żeglowania jest jeszcze jeden, mały port i spytał, dlaczego nie sprawdzę tam. Więc we środę pojechałam taksówką do portu Andraitx…

Przerwała, żeby zjeść nieco roztaczającej wspaniały aromat moussaki, którą właśnie przyniósł kelner.

– Jedz – powiedziała, unosząc do ust trzeci hojnie naładowany widelec i wskazując na mój ciągle nietknięty talerz.

– Już – odparłem.

Był to pierwszy przyzwoity posiłek, który miałem okazję zjeść od kolacji z Jossie, więc powinienem go wręcz połykać. Jednakże wyglądało na to, że dieta składająca się z sera zabiła mój apetyt i miałem trudności z pochłanianiem dużych ilości. Poprzedniego wieczora, kiedy dziennikarze w końcu już sobie poszli, zupełnie nie miałem ochotę na kolację. Dzisiaj na śniadanie też nie.

– Opowiedz mi o Andraitx – poprosiłem.

– Za chwilę – odparła. – Nie pozwolę wystygnąć temu pysznemu daniu.

Jedzenie wyraźnie sprawiało jej radość i z dezaprobatą przyglądała się moim nieudanym próbom dorównania jej. Musiałem czekać na ciąg dalszy do czasu, aż zjadła ostatni kęs i odłożyła widelec.

– Wyśmienite – orzekła. – Prawdziwa uczta.

– Andraitx – przypomniałem. Uśmiechnęła się.

– No dobrze. Andraitx. Mały w porównaniu do Palma, ale większy od Ciudadela. Małe porty są starymi częściami wysp. Budynki są stare… Nie ma tam nowych szykownych hoteli, bo nie ma plaż. Głęboka woda, skaliste klify i tak dalej. Dużo więcej dowiedziałam się o tych wyspach w ciągu tego tygodnia, niż gdybym pobyła w Cala St Galdana przez zaplanowany tydzień i wróciła do Anglii w minioną sobotę. Ich historia obfituje w krwawe bitwy, oblężenia i inwazje. Historia pełna brutalności. Można kręcić nosem na to, w jaki sposób zostały przekształcone w raj dla turystów, ale dzisiejsza hałaśliwa cywilizacja musi być lepsza od morderczej przeszłości.

– Najdroższa Hilary – westchnąłem – zakończ wykład i przejdź do sedna.

– Był to największy jacht w Andraitx – powiedziała. – Prawie od razu byłam pewna, że to ten, ale potem zobaczyłam jeszcze młodego człowieka na molo, niedaleko miejsca, gdzie zapłaciłam taksówkarzowi. Wyszedł ze sklepu i ruszył przez rozległą, otwartą przestrzeń, która rozpościera się między zabudowaniami a wodą. Niósł ciężką skrzynię z jedzeniem. Położył ją na brzegu molo, obok tego czarnego, gumowego bąka, którym dopłynął do brzegu w Cala St Galdana. Potem znowu odszedł i zaczął oddalać się ulicą odchodzącą z molo. Nie szłam za nim, tylko go obserwowałam. Wszedł w jakieś drzwi kawałek dalej i po chwili wynurzył się ponownie, niosąc pakunek zawinięty w plastik. Wrócił do bąka, załadował do niego skrzynkę i zawiniątko, po czym sam do niego wsiadł, zapuścił silnik i popłynął w stronę jachtu…

Przyszedł kelner zabrać nasze talerze i zapytać, czy życzymy sobie pudding i kawę.

– Poproszę ser – zdecydowała Hilary.

– Dla mnie tylko kawa – powiedziałem. – Mów dalej.

– Cóż… Weszłam do tego sklepu, skąd wyszedł, i zapytałam o niego, ale obsługa mówiła tylko po hiszpańsku, którego nie znam. Więc wtedy poszłam ulicą do drzwi, w które wchodził, i właśnie tam uśmiechnęło się do mnie szczęście.

Zamilkła, by odciąć kawałek sera z półmiska, gdzie leżały jego różne gatunki. Zastanawiałem się, ile czasu minie, nim znowu go polubię.

– To była pralnia – ciągnęła dalej. – Cała biała i przestronna. Prowadzona przez parę Anglików, którzy wybrali się na Majorkę na wakacje i się w niej zakochali. Miła para. Przyjaźni, szczęśliwi, zajęci i bardzo, bardzo pomocni. Powiedzieli, że dość dobrze znają młodego człowieka i że zawsze jak jest w Andrei Oc, przychodzi z rzeczami do prania. Cały czas piorą dla ludzi z lodzi. Przez pół dnia udaje im się wyprać i wyprasować worek brudnych rzeczy.