Выбрать главу

Do budynku prowadziły małe drzwi, stanowiące część dużych, przesuwanych na kółkach. Żadne nie były zamknięte. Wyglądało na to, że zamki zostały już dawno temu zniszczone. Potrzaskane drewno wokół nich też dawno zszarzało od słońca i ze starości.

Otworzyłem małe drzwi dla Hilary i weszliśmy do środka. Kiedy się za nami zamknęły, ciemności panujące w środku okazały się równie oślepiające, jak zbyt duża dawka światła. Zablokowałem kamieniem drzwi, ale i tak za każdym załomem było bardzo ciemno. Wyjaśniło się, dlaczego wandale ograniczyli się tylko do zniszczenia drzwi. Wszystko w środku było pokryte tak grubą warstwą kurzu, że kopnięcie czegokolwiek powodowało jego wzbijanie się i trudności z oddychaniem.

Wszelkie dźwięki były natychmiast tłumione, jak gdyby wysokie, butwiejące kupy śmieci od razu wchłaniały każde echo.

Krzyknąłem „Hej” w kierunku małej, centralnej części pomieszczenia, ale wydawało się, jakby żaden dźwięk w ogóle nie wydostał się z mojego gardła.

– Zimno tutaj – zauważyła Hilary. – Zimniej niż na zewnątrz.

– Podejrzewam, że to zasługa wentylacji – powiedziałem. – Musi być tu ciąg, nanoszący pyl i obniżający temperaturę.

Nasze głosy były natychmiast tłumione. Podeszliśmy kawałek do miejsca, gdzie stała biała furgonetka, obok której piętrzył się ciemny brezent.

Przyzwyczaiwszy oczy do słabego światła, zajrzeliśmy do środka. Policja zabrała kanister z wodą i reklamówkę z serem, więc furgonetka była pusta.

W środku było ciasno, brudno i twardo.

– Spędziłeś tutaj prawie tydzień – rzekła Hilary głosem pełnym niedowierzania.

– Pięć nocy i cztery i pół dnia – odparłem. – Nie przesadzajmy.

– Niech ci będzie – odparła sucho.

Staliśmy przy furgonetce przez minutę czy dwie i martwa cisza oraz chłód panujący w magazynie zaczął przenikać nasze mózgi. Zatrząsłem się lekko i wyszedłem przez drzwi na świeże powietrze.

Hilary ruszyła za mną, a wychodząc kopnęła kamień. Pokryte odłażącą farbą drzwi zatrzasnęły się.

– Dobrze spałeś zeszłej nocy? – spytała.

– Nie.

– Miałeś koszmary?

Spojrzałem na szare niebo i z lubością wziąłem kilka głębokich oddechów.

– Hm… sny – odparłem. Przełknęła ślinę.

– Dlaczego chciałeś tu przyjechać?

– Żeby zobaczyć, które biuro nieruchomości oferuje ten budynek na sprzedaż. Nazwa biura jest na tablicy, na ścianie. Kiedy policja wczoraj mnie stąd wywoziła, byłem zbyt rozkojarzony, żeby rozglądać się po okolicy.

Skwitowała moją wypowiedź wybuchem śmiechu, rozładowującym napięcie.

– Jaki ty jesteś praktyczny!

– Ktoś, kto umieścił tu furgonetkę, wiedział o istnieniu tego miejsca – zauważyłem. – Ja nie wiedziałem, a mieszkam w Newbury od sześciu lat.

– Zostaw to policji – powiedziała poważnie. – W końcu przecież ciebie znaleźli.

Potrząsnąłem głową.

– Ktoś zadzwonił do Scotland Yardu i podał im, gdzie jestem.

– Zostaw to im – nie dawała za wygraną. – Teraz już po wszystkim.

– Nie wiem. Mówiąc wyświechtanym językiem, ta furgonetka to jest tylko czubek góry lodowej.

Wsiedliśmy do mojego samochodu i zawiozłem ją do miasta na parking, gdzie zostawiła swój. Stanęła koło niego, wysoka w szkarłatnej pelerynie, i zaczęła szukać w torebce długopisu i notatnika.

– Proszę – powiedziała, pisząc. – To mój adres i numer telefonu. Możesz się zjawić w każdej chwili. Możesz potrzebować… – Zamilkła na chwilkę -…bezpiecznego miejsca.

– A mogę przyjechać po radę? – zapytałem.

– Po cokolwiek. Uśmiechnąłem się.

– Nie – powiedziała. – Po to nie. Chcę mieć wspomnienie, a nie rutynę.

– Zdejmij okulary – poprosiłem.

– Żeby cię lepiej widzieć? – Zdjęła je, spoglądając na mnie badawczo rozbawionym wzrokiem.

– Dlaczego nie nosisz szkieł kontaktowych? – zapytałem. – Masz wspaniałe oczy bez okularów.

W drodze powrotnej do biura wstąpiłem do sklepu spożywczego, zakładając, że jeśli nie zacznę jeść rzeczy, które lubię, nie wrócę do normalnego odżywiania się. Oddałem też negatywy Hilary do wywołania, więc kiedy wszedłem do biura, była już prawie piąta.

Debbie i Petera już nie było, jak zwykle w piątki, a dentysta i kursy były tylko po części prawdziwą przyczyną ich nieobecności. Rozmaitość powodów wymyślanych przez nich w ciągu kilku lat byłaby godna pozazdroszczenia, gdyby dotyczyła pracy: ale z doświadczenia wiedziałem, że jeśli zmuszałem ich do pozostania w pracy do piątej i tak od piętnaście po czwartej pracowali bardzo niewydajnie. Bess, idąc za ich przykładem, już przykryła maszynę do pisania i była zajęta nakładaniem nowego, grubego makijażu na stary. Osiemnastoletnia i zgrabna Bess traktowała pracę jako nudną przerwę W jej życiu seksualnym. Obdarzyła mnie szerokim uśmiechem, przejechała językiem po świeżej, błyszczącej szmince i prowokacyjnie kołysząc biodrami wyszła cieszyć się weekendem.

Z pokoju Trevora dobiegały głosy. Jego donośny, formułujący krótkie zdania, i spokojniejszy klienta, wypowiadającego się znacznie dłużej.

Uprzątnąłem swoje biurko i wychodząc, zaniosłem dokumenty dotyczące Glitberga, Ownslowa i Connaughta Powysa do pokoju sekretarki.

Nagle otworzyły się drzwi od biura Trevora i oczom moim ukazali się Trevor i jego klient ciepło ściskający sobie dłonie.

Klientem tym był Denby Crest, radca prawny, niski, pulchny człowiek ze sztywnymi wąsami i ustami nieprzerwanie wykrzywionymi grymasem poirytowania. Nawet kiedy się do kogoś uśmiechał, miało się wrażenie, że jest rozdrażniony ogólną sytuacją. Wielu jego klientów uznawało to za współczucie dla ich kłopotów, ale byli w błędzie.

– Odwdzięczę ci się, Trevor – mówił. – Jestem dozgonnie wdzięczny.

Nagle Trevor zobaczył mnie i spojrzał na mnie spłoszony.

– Myślałem, że już wyszedłeś, Ro – powiedział.

– Wróciłem po dokumenty – odparłem, spoglądając na teczki, które trzymałem w ramionach. – Dzień dobry, Denby.

– Dzień dobry, Roland.

Skinął słabo w moją stronę i żywo skierował się w stronę drzwi; gwałtowne wyjście, nawet jak na niego. Obejrzałem jego szybko znikające plecy i spytałem Trevora:

– Podpisałeś jego poświadczenie? Mówił, że zaczeka do twojego powrotu.

– Tak, podpisałem – odparł Trevor. On też nie wykazywał chęci do przyjemnej pogawędki i odwrócił się ode mnie w stronę swojego biurka.

– Co robiłem źle? – spytałem. – Cały czas mi wychodziło, że brakuje pięćdziesięciu tysięcy.

– Przecinek w złym miejscu – odparł krótko.

– Pokaż mi – poprosiłem.

– Nie teraz, Ro. Czas iść do domu.

Położyłem teczki na biurku Bess i wszedłem do biura Trevora. Było większe niż moje, dużo czystsze i pod ścianą nie stały wiecznie kartony. Były za to trzy fotele dla klientów, na ścianach wisiało kilka reprodukcji rycin Stubbsa, a na biurku stał wazon kwitnących narcyzów.

– Trevor…

Składał jakieś papiery, w których rozpoznałem dokumenty Denby’ego Cresta, i nie podniósł wzroku. Stałem w jego pokoju wyczekująco, aż w końcu musiał na mnie zwrócić uwagę. Jego twarz była spokojna i nieprzenikniona, a jeśli jeszcze chwilę temu malowało się na niej napięcie, teraz już nie było po nim śladu.

– Trevor – powtórzyłem. – Proszę, pokaż mi, gdzie się pomyliłem.

– Zapomnij o tym, Ro – odparł uprzejmie. – To równy gość.

– Jeśli podpisałeś jego poświadczenie i naprawdę brakuje pięćdziesięciu tysięcy, to sprawa dotyczy też mnie.